1. Koniec z notami od sędziów. Wykopujemy sędziów spod skoczni. W tej dyscyplinie liczą się tylko długie skoki.
2. Koniec z dwoma skokami. To za mało. Skoki z elementami Dakaru wygrywa ten, kto jako pierwszy wykona próby o łącznej odległości 1000 metrów. Może wykonać tyle skoków, ile mu się spodoba. Do mety doleci po przekroczeniu kilometra w całym konkursie.
3. Koniec z wyciągami narciarskimi. Po oddanym skoku zawodnik musi wdrapać się na szczyt na własnych nogach. A właściwie na nartach, bo za zdjęcie nart są przewidziane kary.
4. Na górę wchodzi się po bezdrożach, z pomocą mapy, kompasu i pilota - na przykład Roberta Matei.
5. Sztuczne zaśnieżanie stoku i torów najazdowych nie jest przewidziane.
6. Spod skoczni wykopujemy też Mirana Tepesa. Zawodnicy sami decydują, czy chcą skakać w danych warunkach.
7. Konkurs na 1000 metrów jest tylko jednym etapem całego turnieju, który trwa dwa tygodnie.
8. Ci, którzy dany etap ukończyli i chcą kontynuować rywalizację, nie opuszczają terenu skoczni. Ciepłe posiłki przewidziane są w okolicach buli, a nocleg w budce nad belką startową.
9. Golenie się podczas 2-tygodniowych zmagań uważane jest za niesmaczne.
10. Wykopujemy Macieja Kurzajewskiego. Ot tak. Po prostu nie za bardzo tu pasuje.
Nasza dyscyplina wyglądałaby mniej więcej tak, jak powyżej. Jesteśmy pewni, że byłaby bardziej widowiskowa, niż skoki narciarskie w stylu klasycznym i mniej monotonna, niż Dakar w aurze pustynnej. Tacy skoczkowie po zakończonych karierach chętniej rwaliby się do MMA, niż do rajdów, a Najmana kładliby szybciej, niż Pudzian czy Saleta. Tak. Chcielibyśmy to zobaczyć. Bardzo.
Spiro