Dziesięć mgnień Ligi Mistrzów

Po półfinałowych bataliach, nawet jeśli artyzmu nie było w nich wiele - człowiek nie może doczekać się rewanżów. I nie może nie żałować, że do końca całej Ligi Mistrzów pozostały już tylko trzy mecze.

Półfinały na miarę naszych możliwości

Obejrzeliśmy dwa świetne mecze, tym ciekawsze, że nieoczekiwanie oba zakończone porażkami drużyn, którym jeszcze przed rozpoczęciem półfinałów, ba, nawet przed rozpoczęciem sezonu prorokowano awans do finału. Oczywiście, wyniki w obu półfinałach niczego nie przesądzają, więcej - i Real i Barcelona pozostają faworytami do awansu, ale wszyscy miłośnicy półfinałowych emocji wygrani są już teraz.

Emocje

Kapitalnie zapowiadają się oba rewanże. Z jednej strony - zarówno Real jak i Barcelona muszą po prostu u siebie wygrać, żeby awansować, a przecież jedni i drudzy wygrywać u siebie umieją. Z drugiej strony - jedni i drudzy będą w rewanżach wymordowani sobotnim El Clasico, podczas gdy zarówno Chelsea jak i Bayern (Chelsea bardziej) mogą sobie pozwolić na odpuszczenie ligowych meczów. Cały czas możliwe są wszystkie finałowe kombinacje, a że w rewanżach o awansie mogą decydować pojedyncze bramki - jest niemała szansa, że wszystkie finałowe kombinacje pozostaną możliwe aż do ostatnich minut.

Kolos mimo glinianych nóg

Zgoda - Didier Drogba w środę upadał wielokrotnie i nie zawsze wtedy, kiedy upadek był w pełni usprawiedliwiony, tak czy tak jednak pozostaje bohaterem środowego meczu. Nie tylko dlatego, że strzelił jedynego gola, gola, który może ostatecznie przesądzić o awansie do finału. Także dlatego, że w tym kluczowym, czy przynajmniej przedkluczowym momencie dał z siebie wszystko, co miał. Napastnik Chelsea rozgrywa najgorszy sezon od lat: w Premier League strzelił zaledwie pięć bramek - ponad dwukrotnie mniej niż najlepszy strzelec drużyny Frank Lampard, dwukrotnie mniej niż Daniel Sturridge i o zaledwie gola więcej niż John Terry. Nieco lepiej wypada w Lidze Mistrzów - z czterema bramkami jest najlepszym strzelcem Chelsea, ale to nadal wynik mizerniutki w porównaniu z największymi ligomistrzowymi snajperami.

A jednak w środę potrafił wszystkie słabości zwalczyć i przypomnieć swoje dawne oblicze - niezmordowanego gladiatora. Przy taktyce Chelsea nader często przychodziło mu szturmować bramkę Barcelony ze wsparciem skromnym lub zgoła żadnym ,a jednak aż do ostatnich minut był zagrożeniem, którego nie można było zlekceważyć i sama jego obecność uniemożliwiała Barcelonie rzucenie do ataku wszystkich sił. A jakby tego było mało - Drogba do ostatnich minut walczył także w obronie, nie tylko przy stałych fragmentach gry potrafił wrócić aż we własne pole karne i walczyć do upadłego.

Messi się myli

To, że w bramkę decydującą o zwycięstwie na Stamford Bridge zaangażowany będzie Messi przewidzieć było nietrudno. To, że jego zaangażowanie będzie polegać na stracie piłki, a bramkę strzeli Chelsea - już trudniej. Londyńczycy kapitalnie rozpracowali Barcelonę, a Messiego w szczególności. Cały czas osaczany przez gromadę przeciwników, popychany, poszturchiwany, coraz bardziej gasł, a w poszukiwaniu oddechu coraz bardziej oddalał się od pola karnego. W bramkę Chelsea trafił raz, poza tym dwukrotnie pudłował. Skromnie jak na piłkarza pędzącego właśnie po całe naręcze rekordów strzeleckich.

Pudłujący strzelcy wyborowi

Skoro już mowa o rekordach strzeleckich - kto by się spodziewał, że toczący przez cały sezon korespondencyjny pojedynek rekordziści - Messi i Cristiano Ronaldo - także jeśli chodzi o niestrzelanie będą szli łeb w łeb. Kto by się spodziewał, że strzelcy łącznie 116 bramek w tym sezonie w półfinałach Ligi Mistrzów nie trafią ani razu? Portugalczyk, przez cały mecz walczący z Lahmem i Robbenem (z rzadka przy zmianie stron zmienianym na duet Alaba-Ribery) potrafił zmarnować nawet sytuację sam na sam. Wprawdzie chwilę później miał asystę przy golu Oezila, ale nie zmienił tym wrażenia, że to nie były mecze dla strzelców wyborowych.

Nie wszyscy

Na podtrzymanie tego wrażenia ciężko pracował także Mario Gomez, czyli najbardziej po Messim niezawodna maszyna strzelecka tej edycji Ligi Mistrzów, a jego pudło z 70. minuty przypomniało najlepsze tradycje ''ajezusmariowe''. Okazało się jednak, że Gomez nawet kiedy idzie mu tak źle nie potrafi się opanować i coś strzelić musi.

Chelsea się broni

Co niesamowite - choć Messi był ściśle pilnowany, inni piłkarze Barcelony wcale nie mieli więcej swobody, bo Chelsea zagrała dokładnie tak, jak należało z Barceloną grać. Piłkarze Roberto Di Matteo na połowę rywali wybierali się rzadko i skromnymi siłami. Po stracie piłki nie biegali za nią bez sensu, ale natychmiast wracali na własną połowę i dopiero tam organizowali zasieki. Za to kiedy tylko Barcelona minęła linię środkową trafiła na zwartą i zorganizowaną grupę, która pozwalała Barcelonie na wiele, ale daleko od bramki. Za to w okolicach pola karnego natychmiast zmieniała się w wielogłową, wielonogą i wieloręką hydrę, która notorycznie osaczała, atakowała, nie dawała na chwilę spokoju. Cały czas wytrącając Barcelonę z uderzenia nie pozwalała, żeby jej gra nabrała płynności, żeby jej zawodnicy się rozpędzili. Bardzo rzadko widzieliśmy wymiany podań na małej przestrzeni między Xavim, Iniestą, Messim czy Danim Alvesem, bo Chelsea potrafiła sprawić, że przestrzeni było za mało nawet dla nich.

Mój stadion jest moim zamkiem

Chelsea wygrała, nie straciła u siebie bramki, a jednak cały czas nie mam odwagi napisać, że uzyskała świetny wynik. Niezły - zgoda. Ale nie świetny. Wszystko dlatego, że Barcelona na swoim boisku jest niepowstrzymana. W tym sezonie w Lidze Mistrzów straciła tam punkty tylko raz - we wrześniu na rozpoczęcie fazy grupowej zremisowała z Milanem 2:2. Od tego czasu u siebie wygrała wszystkie mecze, Bayer Leverkusen w 1/8 finału rozbiła 7:1. W ćwierćfinale tylko zremisowała bezbramkowo w pierwszym meczu z Milanem, ale w rewanżu wygrała 3:1. Jeśli powtórzy taki wynik za tydzień - awansuje. Kto ma odwagę powiedzieć, że to mało prawdopodobne?

Z Realem jest podobnie. Tylko bardziej - w tej edycji Ligi Mistrzów na Santiago Bernabeu wygrał wszystko, przeciwników nie tyle pokonywał, co miażdżył. Dość powiedzieć, że najlżej potraktował Ajax, z którym wygrał zaledwie 3:0. W pięciu meczach w tej edycji na własnym boisku stracił tylko pięć bramek, strzelił 22. Gdyby to uśrednić - wychodzi wynik 4:1 i to tylko dlatego, że dodatkowe 0,4 gola litościwie przeciwnikom Realu darowuję. To wynik, który aż nadto wystarcza, żeby do finału awansować.

Niewątpliwość

Real nie przegrał we wtorek dlatego, że został przez sędziego oszukany tylko dlatego, że był słabszy. Bayern atakował częściej, groźniej i tym intensywniej, im bliżej było końca meczu. Dobijająca Real bramka Gomeza była po prostu logicznym zwieńczeniem tego, co się działo na boisku. Wiem, Luiz Gustavo stał na pozycji spalonej przy pierwszej bramce dla Bayernu, ale naprawdę, nie miało to wielkiego znaczenia. Zresztą, jeśli nawet sam Jose Mourinho wspaniałomyślnie sędziemu przebacza, to wiedzmy, że coś się dzieje.

Zaskoczenie

Patrząc we wtorek na drużynę kompletną - w której między słupkami fruwał jeden z najlepszych obecnie bramkarzy świata, w której na bramkę rywali nacierał jeden z najskuteczniejszych napastników świata, w której ataki prowadził niesamowity kwartet rozpędzonych skrzydłowych Robben-Ribery-Lahm-Alaba, w przypadku których nazywanie połowy z nich obrońcami wydaje się jakoś nie na miejscu nie mogłem nadziwić się temu, że jednocześnie jest to drużyna, którą kilka dni wcześniej pokonał zespół napędzany przez tercet Polaków. Jeśli Bayern awansuje w przyszłym tygodniu do finału - nie będzie w tym nic dziwnego, będzie to absolutnie naturalne zakończenie kapitalnego sezonu, jaki rozgrywają w Lidze Mistrzów. A jednak w lidze po raz drugi z rzędu przegrali i również nie ma w tym nic dziwnego. Nie zrozumcie mnie źle - nie próbuję na siłę szukać w Lidze Mistrzów polskich akcentów, tymczasem okazuje się, że to one znajdują mnie.

Piotr Mikołajczyk

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.