Dlaczego nie warto kibicować Barcy i Realowi

Przed nami kolejne Gran Derbi. Puby nad Wisłą znów zapełnią się ludźmi w koszulkach Realu i Barcelony, patrzących na siebie, jakby próbowali powytruwać się nawzajem zupkami chińskimi. Uczynienie któregoś z hiszpańskich gigantów swoją ulubioną drużyną na pewno jest kuszące, ale ma swoje minusy.

To za łatwe. Barcelona i Real to dwie wielkie drużyny z bogatymi tradycjami i być może najmocniejsze dziś zespoły świata. A co to za wyzwanie kibicować komuś, kto ma największe budżety, najlepszych piłkarzy, a na dodatek ciągle wygrywa? Życie kibica nie jest usłane różami i nie powinno iść się na łatwiznę. Zwłaszcza w kontekście tego, że własną ligę i reprezentację mamy takie, jakie mamy, dużo bezpieczniej z zachodnich zespołów wybierać sobie takie, które pozwolą przyzwyczaić się do rozczarowań i niepowodzeń.

Liga jest nudna. Primera Division to oczywiście jedna z najlepszych i najefektowniejszych lig świata, ale od paru lat dla kibiców Barcelony i Realu stała się nudna. Dwóch gigantów tak odskoczyło reszcie zespołów, że obecnie liczy się dla nich tylko Gran Derbi, a reszta rywali rozpatrywana jest w kategorii dostarczycieli punktów. Nawet pojedynki z tak przecież uznanymi drużynami jak Sevilla albo Valencia czy lokalni rywale Blaugrany i Królewskich nie budzą nawet w przybliżeniu takich emocji, jak mecze między którymikolwiek z czołowych zespołów w Anglii, Włoszech albo Niemczech. Także z perspektywy kibica pozostałych drużyn La Liga sezon jest ciekawszy, gdyż żyją oni wieloma pojedynkami i nie dzielą wszystkich wyników (prócz dwóch) na planowe zwycięstwa i sensacyjne straty punktów.

Hit spowszedniał. Jak się już rzekło, dla fanów hiszpańskich hegemonów na krajowym podwórku jest tylko jeden godny uwagi rywal, z którym spotkania są prawdziwym wydarzeniem. Niegdyś El Clasico elektryzowało wszystkich fanów piłki nożnej, a teraz... no teraz też elektryzuje, ale nieco jakby i trochę poniekąd. Wszystko przez to, że jeśli ktoś Wielkie Derby Europy traktowałby, jak Boże Narodzenie, to nie opłacałoby mu się w ogóle rozbierać choinki. W zeszłym sezonie mieliśmy pięć Gran Derbi, a w tym sobotnie spotkanie będzie już szóste. Jeżeli Hiszpanie odrobią straty z pierwszych meczów półfinałów Ligi Mistrzów, to doczekamy się i siódmego. Gdyby ktoś próbował doliczyć do tylu trzymając Święty Granat Ręczny, to nie trzymałby już nigdy niczego więcej. Pamiętam, jak kiedyś znajomi nabijali się ze mnie, że oglądam ligę Szkocją, bo nie dość, że liczą się w niej tylko dwa zespoły, to jeszcze grywają ze sobą po cztery razy w sezonie, co znacznie obniża prestiż Old Firm Derby. Teraz mniej więcej to samo można zarzucić Hiszpanii.

Wszyscy im kibicują. Niby człowiek dąży do oryginalności, ale w przypadku kibiców to jakoś nie działa i armie gloryhunterów rzucają się na każdy klub, który odnosi sukcesy. Najlepszym tego przykładem są wyrosłe jak grzyby po deszczu dolarów Romana Abramowicza zastępy kibiców Chelsea, ale z Barcą i Realem jest podobnie. Nie twierdzę, że powinni ich unikać i wygłaszać jakieś hipsterskie dyrdymały typu ''kibicowałem Barcelonie przed Hansem Gamperem'' czy ''lubiłem Real jak jeszcze był Géantem''. Tym bardziej nie twierdzę, że jeśli ktoś jest fanem któregoś z tych klubów od lat (co ciekawe, każdy tak twierdzi), to teraz powinien ostentacyjnie przerzucić się na Polideportivo Ejido. Po prostu dziwią mnie te wspomniane armie nastoletnich fanów obu hiszpańskich drużyn, które dla swojego klubu gotowe są do najdrastyczniejszych kroków i najwyższych poświęceń. Czyli na przykład dosyć gniewnego spojrzenia i nieprzygotowania się do klasówki z biologii.

Forumowi napinacze. Gdyby dziś kształtowały się moje kibicowskie preferencje, to od Barcelony i Realu skutecznie odrzuciłoby mnie to, co w sieci wyprawiają ich polscy kibice. Zresztą nie tylko tam, ale na forach i w komentarzach jest to szczególnie widoczne. Wśród młodych fanów obu ekip istnieje jakieś dziwne przekonanie, że Real i Barcelona to jedyne drużyny świata i jeżeli ktoś nie kibicuje jednej, to na pewno całym sercem, trzustką i śledzioną, jest za drugą. Powoduje to, że każdy, kto wyrazi się niepochlebnie o Barcelonie, zaraz przez zastępy ''wyznawców'' przeciwnika nazywany jest ''fanboyem Realu'', a ten, kto skrytykuje Madrytczyków, koniecznie musi być ''kochasiem farsy''. Cóż, to nie są łatwe czasy dla polskich fanów Levante.

Inni potrzebują wsparcia. Skoro wszyscy w Polsce są za Barcą lub Realem, to innym drużynom musi być smutno, że nikt nawet nie zauważa ich istnienia, a przecież one także potrzebują fanów znad Wisły. Na pewno byłoby im miło, gdyby dowiedzieli się, że ktoś pytał w pubie nie o to czy pokażą w tej kolejce mecz Barcy/Realu (bo wiadomo, że i tak pokażą), tylko na przykład starcie Malagi z Betisem. Swoją drogą, po takim pytaniu mina barmana musiałaby być bezcenna.

Oszczędności. Barcelona i Real mają ligę, Puchar Króla i regularnie występują w europejskich pucharach, gdzie zazwyczaj daleko zachodzą. Kibicowaniem im wiąże się więc z oglądaniem sporej liczby spotkań, z których wiele dostępnych jest tylko na kodowanych programach. Trzeba więc wykupić do nich dostęp albo ruszyć do pubu, gdzie zawsze zostawia się nadprogramowe złotówki. Z ekonomicznego punktu widzenia Barcelona i Real nie są więc najlepszym wyborem.

Andrzej Bazylczuk

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.