Dlaczego warto kibicować w finałach konferencji NHL

Niebawem dowiemy się kto zagra w finale NHL, ale na razie na placu boju pozostają jeszcze cztery zespoły. I to zespoły, którym przed sezonem dawano większe szansę na Nagrodę Nobla z Fizyki niż Puchar Stanleya. Tymczasem zamiast posłusznie odpaść wciąż grają, w tegorocznych playoffs, dokonując rzeczy, które sprawiają, że warto im kibicować. Oto dlaczego.

Pokaż jak kibicujesz i wygraj nagrodę - weź udział w konkursie

Phoenix Coyotes

Arizona jest świetnym miejscem do uprawiania kaktusów, a nie do grania w hokeja o czym cyklicznie przekonują się Phoenix Coyotes, powstali w 1996 na bazie przeniesionych z Winnipeg Jets. Zespół co roku borykał się z finansowymi problemami i tym, że ich mecze budziły niewiele większe zainteresowanie niż turniej w rzucie burakiem na czas. Wreszcie w 2009 zespół zbankrutował i jego kibice (obaj) poczuli to, co dinozaury, gdy pierwszy raz zobaczyły, że coś mknie w ich stronę. Od tego czasu sporządzane są coraz gorsze scenariusze losu Coyotes, a na domiar złego zespół w tym roku znów był na kibicowskim dnie, przyciągając średnio niespełna 12,5 tysiąca kibiców, czyli najmniej w całej lidze.

Wbrew logice drużyna pozbawiona wielkich gwiazd i rzesz wiernych fanów właśnie gra najlepszy sezon w historii. Pierwszy raz wygrała swoją dywizję, następnie pierwszy raz przeszła pierwszą rundę playoffs, a potem rozpędem wzięła też kolejną, w pięciu meczach eliminując Nashville Predators. W ten sposób Phoenix mocno niespodziewanie znaleźli się w czwórce najlepszych zespołów NHL i chociaż przegrywa już 3:1 z Kings, to trudno nie doceniać tego, co już osiągnęli. A znając ich położenie nie mieć do nich chociaż odrobiny sympatii jest jak niekibicowanie Cleveland Indians podczas oglądania ''Pierwszej Ligi''. No i wśród fanów Coyotes jest legenda rocka Alice Cooper:

Los Angeles Kings

Hokej zdecydowanie nie jest sportem numer jeden w Mieście Aniołów, zwłaszcza że Kings to jeden z najmniej utytułowanych zespołów NHL i jeden z zaledwie dwóch (obok St. Louis Blues), które powstały przed 1967 rokiem a nigdy nie sięgnęły po mistrzostwo. Blisko był tylko raz, kiedy w 1993 awansował do finału, ale nawet takie gwiazdy jak Jari Kurri, Luc Robitaille, Rob Blake, Paul Coffey i przede wszystkim Wayne Gretzky nie zdołały dać Królom upragnionego tytułu. Potem było coraz gorzej i zespół zazwyczaj nie wchodził do playoffs albo odpadał tak szybko, że można było nie zauważyć, że w ogóle w nich był.

Teraz udało mu się awansować z ósmego, czyli ostatniego premiowanego miejsca. Na dzień dobry Kings musieli zmierzyć się z najlepszą drużyną sezonu zasadniczego, zeszłorocznymi finalistami - Vancouver Canucks. Skazywani na pożarcie gracze z LA potrzebowali tylko pięciu meczów, żeby odprawić wicemistrzów. W drugiej rundzie trafili na rozstawionych z numerem dwa Blues, których odesłali na wakacje już po czterech meczach, zostając pierwszą w historii NHL ''ósemką'', której udało się wyautować dwie najlepsze drużyny swojej konferencji. Już tylko jeden mecz dzieli prowadzonych przez dokonującego w bramce cudów Jonathana Quicka oraz będących w niesamowitej formie Dustina Browna i ulubieńca Z Czuba Anze Kopitara Kings od awansu do wielkiego finału. Jest to o tyle niesamowite, że przed sezonem chyba nikt nie podejrzewał, że hokeiści z Los Angeles wciąż będą w pracy, kiedy koszykarze Lakers i Clippers pojadą już na wakacje.

New Jersey Devils

Devils to wyjątkowo smutny przypadek. Drużyna niemal zawsze jest w ligowej czołówce, ma świetnych hokeistów, w tym będącego jej żywym symbolem niezniszczalnego Martina Brodeura, od 1995 aż cztery razy gościa w wielkim finale, z czego trzy starcia kończyła jako mistrz NHL, a mimo to brakuje jej kibiców. Devils pod względem frekwencji co roku są w okolicach ligowego dna, a co gorsza ludzie z Newy Jersey uważają, że kibicowanie drużynie z prowincji to obciach i wolą jeździć do Nowego Jorku dopingować Rangers bądź Islanders. I nie pomagają nawet autorytety, takie jak jeden z najbardziej znanych kibiców Devils - reżyser Kevin Smith

Kevin SmithKevin Smith fot. Internet

Skoro więc New Jersey nie mają fanów u siebie, to pewnie nie pogardzą wsparciem nawet z tak egzotycznego kraju jak Polska, gdzie ludzie o hokeju wiedzą tylko, że Koreańczycy są w niego lepsi.

New York Rangers

Z Rangers jest zupełnie inaczej niż z pozostałą czwórką półfinalistów. Zespół awansował do playoffs z pierwszego miejsca na wschodzie, a jego Madison Square Garden tradycyjnie wypełniała się do ostatniego miejsca. Jeśli są  pieniądze i kibice to w czym problem i dlaczego lubić takich potentatów? Otóż co roku fani Rangers liczą na bardzo dużo, ale od czasu zdobycia Pucharu Stanleya w 1993 roku owo ''bardzo dużo'' tylko w 1997 oznaczało finał konferencji, a zazwyczaj kończyło się znacznie wcześniej.

Tymczasem Rangers to jeden z najstarszych zespołów NHL i przedstawiciel tak zwanej ''Original Six'', czyli sześciu zespołów, które tworzyły ligę w latach 1942-67. Zawsze miał też w swoich szeregach gwiazdy, ale co roku znajduje się ktoś, kto umiał je przygasić jak ostatnimi czasy Washington Capitals czy Pittsburgh Penguins. Teraz wydaje się, że tak mocnych rywali w stawce już nie ma, więc jeżeli w Nowym Jorku liczą na to, że na kolejne mistrzostwo będą musieli czekać krócej niż na poprzednie, zdobyte po 53 latach, to lepsza okazja może się szybko nie powtórzyć.

Andrzej Bazylczuk

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.