Do tej pory zarzucali mu to, że w Barcelonie błyszczy, ale w reprezentacji już nieszczególnie, zresztą nic dziwnego. O ile dla Katalończyków LM10 (brzmi jak jakaś dziwna marka papierosów) ładował bramki jak łopatą węgiel do pieca, o tyle w kadrze miał do końca roku 2011 tylko 19 trafień w 67 meczach. Oczywiście Barcelona grała i gra pod niego, a w barwach albicelestes są jeszcze Tevez, Aguero, Higuain i Di Maria, ale zdaniem mieszkańców pampy i okolic - wcale to Messiego nie tłumaczyło.
Rok 2012 okazał się być jednak przełomowy. Zaczęło się od towarzyskiego meczu ze Szwajcarią, wygranego 3:1. Wszystkie bramki strzelił w nim Leo Messi, zaliczając swojego pierwszego reprezentacyjnego hat tricka.
Później przyszedł mecz eliminacji MŚ 2014 z Ekwadorem. Argentyna zwyciężyła 4:0, a gwiazdor Barcelony przez całe spotkanie czarował swoimi dryblingami, dorzucając jeszcze do reprezentacyjnego dorobku gola i asystę. Po tym spotkaniu fani albicelestes już jednak przekonali się co do tego, że oglądają fenomen. I obrzucili samochód Messiego płatkami róż. To takie romantyczne.
Ale apogeum nastąpiło w sobotnim meczu z Brazylią. Wiecie, Brazylią, wielkim argentyńskim nemezis. Albicelestes wygrali 4:3, Leo Messi ustrzelił drugiego hat tricka w kadrze i zarazem drugiego w tym roku (reprezentacyjny bilans w tym roku: 3 mecze, 7 goli i asysta), dodatkowo kończąc ten mecz w iście hollywoodzkim stylu - piękną bramką na 4:3 na kilka zaledwie minut przed końcem. Wytwórnia Disneya by się nie powstydziła.
Tak. Teraz to już naprawdę muszą go kochać.
ŁM