5 powodów, by kibicować Miami Heat

Batalia na wschodzie dobiegła końca, dzięki czemu wiemy już, że w tym roku o mistrzostwo NBA walczyć będą Oklahoma City Thunder i zeszłoroczni finaliści - Miami Heat. Wprawdzie serce tradycyjnie podpowiada, by trzymać kciuki za porażkę LeBrona Jamesa, ale jest kilka powodów by kibicować zespołowi z Florydy.

1. Wprawdzie Miami od sklecenia supertercetu James-Wade-Bosh jest w NBA wrogiem publicznym numer jeden, ale jakby się zastanowić, to wcale nie ekipa z Florydy jest w tych finałach tymi złymi. Thunder dzięki świetnym wyborom w drafcie i udanym transakcjom z jednego z najsłabszych ogniw ligi, stali się efektownie grającym potentatem, ale nie zapominajmy że powstanie tego zespołu opierało się na jednym z największych przekrętów w historii NBA. Dlatego przez pamięć o wykradzionych ze Seattle Supersonics, radość z mistrzostwa właścicieli Thunder bolałaby mnie zdecydowanie bardziej niż pierścień LeBrona.

2. Miami to nie tylko James i ewentualne mistrzostwo nie byłoby tylko dla niego, ale też kilku naprawdę fajnych gości, grających dla Heat, a nie mających jeszcze pierścienia w swojej kolekcji. Zasługuje na niego choćby Juwan Howard mający już jakieś miliard* lat i pamiętający czasy, kiedy kosze montowało się do szyi brachiozaurów.

3. A skoro już o mistrzostwie Jamesa mówimy, to może niech je w końcu zdobędzie. Żeby nie było wątpliwości, nie lubię go i uważam LeBrona za aroganckiego buca, ale z drugiej strony jedną z najsmutniejszych rzeczy, jakie można oglądać w NBA, są starzy gwiazdorzy przeciągający swoje kariery, by tułać się po ławkach rezerwowych w poszukiwaniu mistrzowskiego pierścienia. Wspomniany już Howard niegdyś rzucał po 20 punktów na mecz i grał w All Star Game, dziś ma średnią 1,5 pkt i wychodzi na parkiet tylko jeśli całej reszcie odpadną kończyny. Nie życzę takiego losu nawet Jamesowi. Zresztą mam wrażenie, że fortuna już dosyć go pokarała, gdy okazało się, że gdy grał w Cavs, jego matka miała romans z jego kolegą z drużyny.

KibiceKibice fot. Internet

4. Heat wyrobili sobie niezbyt pochlebną opinię zespołu, który pęka w trudnych momentach i nie ma charakteru. Kiedy jednak przegrywali w serii z Bostonem 3:2 i byli o krok od wakacji, zdołali zmobilizować się i w szóstym meczu zdemolowali Celtics tak przeokrutnie, że sprawą podobno zainteresował się UNICEF. Potem w czwartej kwarcie decydującego starcia przechylili szalę zwycięstwa i awansu na swoją stronę, więc może warto dać im chociaż niewielki kredyt zaufania?

5. W całym przedsięwzięciu pod hasłem: ''Wielcy Heat'' od początku żal było mi jednej postaci - trenera Erika Spoelstry. Młody szkoleniowiec kreowany był na marionetkę siedzącą na ławce tylko dlatego, że przepisy stanowią, że ktoś tam musi być. W dodatku musi być to ktoś żywy, a nie na przykład kartonowa atrapa Dalekiego Kuzyna Shawna Kempa. Tym kimś został Spoelstra, który od początku ma pod górkę. Kiedy Heat wygrywali, twierdzono, że to zasługa geniuszu Pata Riley'a, a gdy przegrywają wina spada na Spoelstrę. Mam nadzieję, że ewentualne mistrzostwo pozwoliłoby mu pracować na własne nazwisko, niekoniecznie w Heat.

* Miliard w tym przypadku wynosi 39.

Andrzej Bazylczuk

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Copyright © Agora SA