Poligon: "Pst, iskierka zgasła..." czyli trener król jest nagi

Miało być pięknie - miał być medal, półfinał lub chociaż wyjście z grupy. No, dobra, ostatecznie trzy mecze pełne nieustępliwości i walki, a na koniec dumne i blade ''Tym razem niczego nie musimy się wstydzić''. Wyszło... jak wyszło. Jak zwykle - bokiem.

Dwa i pół roku temu zażądałem od trenera Smudy medalu na EURO , a Szanowna Wycieczka zatrzęsła się od śmiechu.

- Pan naprawdę w to wierzy? - chichotała, ocierając łzy. - Nie wierzę - odparłem. - Ale wymagam.

Argumentowałem długo i soczyście: że kadra będzie miała komfort przygotowań, że czasu będzie po pachy, pieniędzy po szyję, każdą zachciankę PZPN spełni, każdego krewnego-i-znajomego królika trenera zatrudni, że jeśli trener Smuda zażyczy sobie słonia w karafce i ciastko z dziurką, to mu je prezes Lato na srebrnej tacy i w prysiudach przyniesie, a na dobranoc ''El Condor pasa'' na grzebieniu zagra, że skoro tacy Grecy mogli wygrać Euro, skoro Duńczycy ściągani z leżaków mogli wygrać, to kadrę, która ma taki komfort przygotowań powinno być stać na pierwszą czwórkę.

- Zaraz, zaraz, miał być medal! - wtrącił Glos Wewnętrzny. - Ale ja mam gołębie serce i świadomość, że wyżej nerek nie podskoczymy - odparłem. - A poza tym Szanowna Wycieczka zwróciła mi uwagę, że na Euro nie rozgrywa się meczu o trzecie miejsce, więc możemy kadrze obniżyć poprzeczkę i uznać, że cała pierwsza czwórka jest medalowa.

Było to w lutym 2010 roku. Zanim Robert Lewandowski trafił do Borussi Dortmund, zanim polskie trio zdobyło z Borussią dwa mistrzostwa Niemiec, zanim okazało się, że trafiliśmy do najłatwiejszej grupy Euro, jak mogła się nam dostać. Zażądałem, tupnąłem nogę i obiecałem, że do Euro słowem się nie odezwę o reprezentacji, trenerze, jego decyzjach, powołaniach itd.

Jak było - wszyscy widzieli. Czas był, pieniądze były i to potężne, zachcianki trenera spełniano w podskokach, w sztabie reprezentacji zatrudniano najdziwniejsze nawet wynalazki personalne, media głaskały trenera po łysince i starały się nie czepiać (a nieliczne wyjątki traktowane były przez PZPN per noga i to noga lewa), w eliminacjach grać nie musieliśmy, los przydzielił nam grupę złożoną ze średniaków bez formy, sędziowie gwizdali nam jako gospodarzom (czyli ichnie faule gwizdali, kiedy mogli, nasze faule gwizdali, kiedy naprawdę musieli), a w dodatku w tak zwanym międzyczasie eksplodował talentem Robert Lewandowski, który w tercecie z Kubą Błaszczykowskim i Łukaszem Piszczkiem dwukrotnie wywalczył mistrzostwo Niemiec, a tuż przed Euro dołożył do tego Puchar Niemiec, w finale którego rozsmarował trzema bramkami Bayern Monachium. Żyć, nie umierać i grać, przegrywać.

Jak było na Euro - też wszyscy widzieli.

Minęło dwa i pół roku, przyszedł czas wyciągania wniosków i ostrzenia topora.

W tym miejscu miał się znaleźć pełny zestaw zarzutów wobec trenera Smudy, od dwóch i pół roku duszony i duszący się w zatęchłej atmosferze mego wnętrza - wyliczenie kosmicznych powołań, bombastycznych deklaracji, obietnic łamanych przy pierwszej lepszej okazji albo nawet bez okazji, lista zawodników, których nikt nie obejrzał i nie wypróbował, choć powinien, lista odczapistycznych sparingów i zgrupowań, afer i awantur po większości z nich, wyliczenie zmarnowanych pieniędzy, pretensje o powołanie do kadry zawodnika z wyrokiem za korupcję... Ech, żebyśmy jeszcze wykorzystali doświadczenie Piszczka i kupili któryś mecz...

- Ekhm... - zaszemrał dyskretnie Głos Wewnętrzny. - Nie, żebym coś sugerował, ale wiesz... Może właśnie wykorzystaliśmy? - Odyńdź! Odyńdź i wynijdź!

Miały się tu także znaleźć drwiny z wypowiedzi trenera po przegranych przez niego mistrzostwach - o tym, że miał najlepszą jedenastkę, jaką mógł zebrać, ale nie miał zmienników (choć przecier zatrudniony został po to właśnie, by mieć dwie takie jedenastki), że co prawda przerżnął najłatwiejszą imprezę, jaka mogła się nam trafić, ale nic by nie zmienił i nic by nie poprawił, z niesmacznej i nielojalnej pomeczowej wypowiedzi o Grosickim... Och, byłoby tego dużo. Dwadzieścia kilometrów tekstu i to tekstu najłatwiejszego w życiu, bo trafić w bęben wielkości stadionu Śląskiego to żadna sztuka, zwłaszcza, gdy wszyscy wokół podsadzają, pomagają, kibicują i dokładają drugie tyle od siebie.

Miało być wielkie ''poligonowe'' rozliczenie z trenerem i reprezentacją - pióra miały fruwać, głowy spadać, kości trzeszczeć, wsie miały płonąć, krew pobratymcza płynąć szerokim strumieniem, a niżej podpisany, jako ten barbarzyńca z obrazów Franka Frazetty, miał stać na stosie reprezentacyjnych czaszek, dyszeć miał ciężko, a potem zejść z tego stosu i jeszcze po dodatkowym kopie wymierzyć każdej z ofiar za to dwuipółletnie milczenie.

Ale rozliczenia nie będzie. Przeszło mi.

Po pierwsze dlatego, że nie warto. Trener Smuda zamknął się w swojej wieży z kości słoniowej/beczce/ skorupie (niepotrzebne skreślić), wlazł w Okopy św. Trójcy i odmawia kontaktu z rzeczywistością. Było świetne, zagrali najlepsi, każdy spełnił swój obowiązek najlepiej jak potrafił, nie można było zrobić nic więcej ani nic inaczej, cud-miód-malina i - jak powiedział król Dezmod, gdy zorientował się, że to nie fraucymer, ale obórka - ''zabrakło tylko trochę szczęścia''. Im dalej w las i im dalej od ostatniego wtopionego meczu, tym trener Smuda popada w coraz większy ''betonizm'' i za miesiąc pewnie się dowiemy, że tak naprawdę byliśmy najlepsi, Portugalia może nam buty czyścić, a skoro w sparingu zremisowaliśmy z Niemcami 2:2 to w meczu o punkty... przepraszam: w meczu o medal, oczywiście, roznieślibyśmy ich w proch, pył i w Bellew Zawieruchę. Jak wiemy ze starożytnych pieśni, rozmowa dziada (podobieństwo do autora ''Poligonu'' nieprzypadkowe) z obrazem bywa frustrująca, ale jeszcze gorzej jest, gdy to obraz nie daje nam dojść do słowa i jeszcze strzela fochy.

Po drugie dlatego, że powoli zaczyna mi być trenera Smudy żal. Dostał od losu i Hryhorija Surkisa niepowtarzalną szansę, żeby przejść do historii polskiej piłki, żeby w szeregu rozpoznawanych i pamiętanych powszechnie trenerów stanąć tuż za plecami Kazimierza Górskiego. Miał wszystko, mógł wszystko i sam to ''wszystko'' konkursowo zmarnował. Będzie się teraz biedak tułał od medium do medium i opowiadał, jaki był wspaniały, jak to dzielnie prowadził najlepszą reprezentację pod słońcem, jak niewiele brakowało, by... i jak niewiele dzieliło go od... Uprzejmi dziennikarze będą kiwać głowami, przytakiwać grzecznie (na wszelki wypadek, bo jeśli ktoś takie cudności węglem w komórce rysuje, to raczej lepiej go nie prowokować, nie zaprzeczać i nie drażnić), a publiczność przed telewizorami i szpaltami i tak będzie wiedziała swoje, i tak swoje będzie o trenerze myślała i im większy mit będzie chciał trener Smuda zbudować, im więcej wycinków z gazet pokaże, tym głośniej będzie brzmiał ''głuchy, drwiący śmiech pokoleń'' i tym więcej będzie wzruszeń. Ramionami.

Jest mi żal trenera Smudy z jeszcze jednego powodu. Być może nie przejdzie jeszcze na sportową emeryturę, być może obejmie jeszcze jakiś klub piłkarski (wróble ćwierkają, że ze względu na znajomość z prezesem Cupiałem mogłaby to być Wisła Kraków). Ale to już nie będzie to, co przed kadrą - nie będzie już mitu Smudy-walczaka, nie będzie mitu Smudy-motywatora, legenda o awansie do Ligi Mistrzów nie będzie już działać na piłkarzy. Wszyscy będą pamiętać zmarnowaną szansę, brak decyzji trenera w czasie meczu z Grecją, jego bezradny wzrok w meczu z Czechami, histeryczne decyzje kadrowe w czasie zgrupowań, ich losowe odwoływanie, niedotrzymane obietnice itd. itp. I wszyscy będą pamiętać ''Dyzmę'' autorstwa Artura Boruca.

Autorytet ważna rzecz - zwłaszcza w pracy trenera. Jeśli się go ma - można nawet nie mieć najwyższych umiejętności, ale jeśli się go nie ma, to nawet najlepszy warsztat nie pomoże, najsurowsze kary nie zapobiegną, najgłośniejszy krzyk nikogo nie przekona. Jeśli trener Smuda obejmie kiedyś jeszcze jakiś polski klub, jego piłkarze na pewno będą wykonywać jego polecenia, będą harować na treningach, ciągać opony, ryć nosem murawę i mówić, że trener jest dla nich jak ojciec najlepszy i to nieprawda, że na zgrupowaniu dach przeciekał. Piłkarz też człowiek i nie będzie chciał ryzykować awantur, drwin, prztyczków i sadzania na ławie. ''Trener jest raptus, jest w dobrych układach z prezesem, po co mi kłopoty?'' - pomyśli sobie piłkarz. - ''Przeżyłem trzech poprzednich, przeżyję i tego''. I będzie robił, co trener każe, ale myśleć będzie swoje.

Pewne rzeczy trener Smuda na piłkarzach wymusi: krzykiem, groźbą odesłania na ławę, samym odesłaniem na nią i ogólną opinią, że jest człowiekiem, który nie znosi sprzeciwu, nie lubi indywidualności, lubi za to się odgrywać. Piłkarze będą więc go słuchać (a raczej: będą posłuszni) - ze strachu, z konformizmu, dla świętego spokoju... Ale nie będą go szanować i już mu nie uwierzą, a bez tego nie ma mowy o sukcesach. Na bosko wyjdzie drużyna, która nie będzie myślała o wygranej, tylko o tym, żeby nie podpaść trenerowi, nie będzie chciała pokonać przeciwnika, ale będzie marzyć o tym, żeby mecz jak najszybciej się skończył i żeby trener po meczu czepił się kolegi, a nie mnie. A po meczu wszyscy jak najszybciej opuszczą szatnię, żeby potem w zaciszu domów lub zgiełku dyskotek odreagować, pośmiać się z ''Dyzmy'', jego wpadek, pomyłek, pomysłów i krzyków. Normalna reakcja na toksycznego szefa, spotykana na każdej długości i szerokości geograficznej. Przypomniał mi się teraz trener Stefan Majewski - człowiek o sporych dokonaniach sportowych, trener o niewątpliwie wielkiej wiedzy, znakomitym warsztacie... i niemal zerowym autorytecie u piłkarzy, którzy harują na jego zgrupowaniach jak dziki w żołędziach, ale swoje wiedzą, swoje otwarcie mówią. I grają też swoje, niestety.

Żal mi trenera Smudy. Mógł mieć wszystko, mógł zostać żywą legendą, ale w najważniejszym momencie swojego trenerskiego życia pękł z hukiem na oczach -nastu milionów kibiców. Bezradnie stał i bezradnie patrzył, jak wszystko wali się w gruzy, cud się nie zdarza, a publiczność coraz głośniej krzyczy, że król jest nagi (plus parę innych przymiotników określnych). Dziś musi wysłuchiwać takich tekstów nawet (nawet!) od Sławomira Peszki . A będzie jeszcze gorzej.

Pamięta Szanowna Wycieczka tę scenę?

A ino. Starczy.

Następny proszę.

Andrzej Kałwa

DOŁĄCZ DO NAS NA FACEBOOKU

Copyright © Agora SA