Poligon: "Jedziemy z leszczami" czyli rozważania pucharowe

Na podsumowania pucharowe pewnie jeszcze zbyt wcześnie - nasze kluby jeszcze grają, jeszcze czeka nas runda rewanżowa, a po niej następne (trudno przypuścić, żeby Lech odpadł). Ale nawet na tym etapie rozgrywek mogliśmy obserwować coroczny spektakl, taką "nową świecką tradycję". Te same zachowania, te same wypowiedzi, te same baloniki nadziei i ambicji, nadymane przez piłkarzy, media i kibiców, a pękające z hukiem po gwizdku sędziego. Może więc warto przyjrzeć się temu bliżej - już choćby tylko po to, żeby w przyszłym roku przy pucharów nie przeżywać niepotrzebnych stresów.

Akt I - Losowanie

Siła polskiej piłki jest taka, że na silne rozstawienie i wejście od II, III rundy nie ma co liczyć. Spadliśmy do koszyka, w którym trafiamy na takie giganty jak Fimleikafélag Hafranjaroar, FC Homel, Toboł Kostanaj czy Chazar Lenkoran. Po takim losowaniu trudno się cieszyć - przeciwnik nieklasowy, niekasowy, często mniej atrakcyjny niż rywal z ligi polskiej. Przegrać - nie honor, wygrać - nie sztuka. Kibice zgodnie orzekają: ''Pojedziemy leszczy 3-0'', piłkarze stwierdzają, że ''dołożą wszelkich starań'' i pytają dziennikarzy, co to za jeden, ten FC Dżyngis-Chan, a trenerzy powtarzają wyświechtany slogan o nielekceważeniu przeciwnika, ale widać, że mają problem nawet z prawidłowym wypowiedzeniem jego nazwy.

Akt II - Pierwsze mecze

Atmosfera sielska i stadiony wypełnione dość skromnie. Wielkiej piłki brak. Dawno odeszły czasy, gdy we wstępnych rundach polskie drużyny pakowały przeciwnikowi taką ilość bramek, na jaką z racji różnicy w poziomie zasługiwał (Amica strzeliła Llansantffraid FC 12 goli, Wisła w meczach z WIT Georgia - 11, Legia z IF Elfsborg - 10). Większość meczy kończy się wynikami niezbyt imponującymi, w dodatku po niezbyt imponującej grze. Pierwszą rundę zazwyczaj jakoś udaje się polskim klubom przeczołgać, a po wczorajszym meczu Lecha wspominanie Tereka Grozny byłoby nietaktem.

Antrakt - eliminacje Ligi Mistrzów

Krótko, szybko, boleśnie. Biednemu wiatr w oczy, więc wpadamy na Barcelonę (to już trzeci raz), Real Madryt czy Szachtara Donieck. A kiedy mamy względne szczęście i gramy z Panathinaikosem (Wisła), Anderlechtem (Wisła) czy słabiutką akurat Staeuą Bukareszt - nie potrafimy tego wykorzystać i baty, które zbieramy są jeszcze bardziej dotkliwe. Paradoksalnie, najlepiej grało się naszym drużynom ''na wariata'', gdy sukcesów jeszcze nie było żadnych, gdy samo hasło ''mecz z Barceloną'' wywoływało pełne niedowierzania pukanie się w czoło. Potem było już tylko gorzej.

Akt III - Druga runda

Przeciwnicy w drugiej rundzie silniejsi, ale wciąż w zasięgu. Po wygranych meczach drużyny nabierają pewności siebie, kibice - pewności swych drużyn, a media - pewności, że jeszcze będzie o czym pisać. W dodatku rusza liga, gdzie kluby grające w pucharach grają znakomicie (nie bez powodu awansowały do pucharów, prawda?). Idealna sytuacja, żeby nadmuchać balon optymizmu, przypomnieć kilka meczów z przeszłości (jeśli to Legia - ćwierćfinał Ligi Mistrzów z sezonu 1995/96, jeśli Wisła - boje z Parmą, Schalke i Lazio z sezonu 2002/2003). Syndrom Kubusia Puchatka: im bardziej wszyscy zaglądają do środka pucharów, tym bardziej nie ma tam wątpliwości, że albośmy to jacy tacy, husaria i Kloss - wreszcie pokażemy na co nas stać.

Zazwyczaj nie pokazujemy.

Drużyny typu Austrii Wiedeń czy FC Zurich okazują się być za silne dla Legii Warszawa, Dniepr Dniepropietrowsk - dla GKS Bełchatów, Victoria Guimares - dla Wisły Kraków, a Crvena Zvezda - dla Zagłębia Lubin. Przekłuty balonik wędruje do Praktycznej Baryłeczki z napisem ''Z pąwiąsząwaniem występów'', a wszyscy starają się jak najszybciej zapomnieć o pucharach, emocjonując się nieco na siłę ligowymi wygranymi nad Zagłębiem Sosnowiec i ŁKS-em Łódź.

Akt IV - wystawiany tylko czasem

Jakimś cudem polskiemu zespołowi udaje się przejść dalej - Amica Wronki i Wisła Kraków trafiają do fazy grupowej pucharu UEFA, a Legia (gdy jeszcze fazy grupowej nie było) na FC Valencia. Efekty wszyscy pamiętamy. Należy jednak docenić postęp - od 1-6 Legii, przez brak punktów Amiki, do wygranej Wisły z FC Basel. Wyjątkiem jest postawa Wisły w sezonie 2002/2003 - ale to było tak dawno, że spokojnie możemy owe wspomnienia włożyć między klechdy o Żelaznym Karle Wasylu i nie frustrować się ich kontrastem z teraźniejszością.

Czemu ma służyć ta wyliczanka? - ktoś zapyta. Znowu typowo polskie narzekactwo, malkontenctwo, czepianie się dla samego czepiania? Przecież 4-1 z Homlem! 5-0 z Beitarem Jerozolima! 6-0 z Grasshopper Zurich! Albośmy to jacy tacy, Grunwald i husaria! I Kloss, oczywiście!

Nie, to nie malkontenctwo i pesymizm. To realizm. Świadomość tego, że z Homlem było także nędzne, wymęczone i wymięte 0-0, z Chazarem Lenkoran równie wymęczone 1-0, a z Beitarem 1-2 po tak głupich błędach, że nawet przeciwnikowi szczęka opadała ze zdziwienia. To wspomnienie meczu Wisły z Barceloną, na który krakowianie wyszli na miękkich nogach i przez większość meczu nie potrafili wyjść z własnej połowy. W pewnym momencie robili wrażenie, jakby nawet chcieli wyjść, ale do szatni, bo meczu mieli już dość. To także wspomnienie wczorajszego meczu Legii z FK Moskwa, w którym wicemistrz Polski grał może przez kwadrans, a i to dopiero od stanu 0-2. Że o meczach z Austrią czy FC Zurich nie wspomnę.

To realizm, który każe zajrzeć w zestawienia pucharowe z ostatnich lat (także w statystyki reprezentacyjne), każe przypomnieć sobie oglądane mecze i prowadzi do smutnego wniosku: nie ma co się nadymać, proszę wycieczki, i świecić w oczy przeszłymi sukcesami. Jesteśmy europejskim średniakiem i to bardzo średnim średniakiem. Mamy piłkę na poziomie... i tu miało paść ''austriackim'', ale czy to nie byłaby przesada? W pucharach Austria Wiedeń odsyłała nasze kluby do domu, a mecz na Euro wszyscy pamiętają. Mamy więc kluby, które są lepsze od zespołów z Kaukazu (zazwyczaj - to chyba nie jest jeszcze reguła), rywalizują jak równy z równym z drużynami z Białorusi (dla kibiców Cracovii zabrzmi to jak ponury żart), męczą się z Węgrami, a wygraną nad zespołem z Izraela czy Szwajcarii traktują jako wielki sukces. Mamy kluby, które potrafią w nędznym stylu przerżnąć z przeciętną drużyną ligi rosyjskiej i norweskiej. Mamy piłkarzy, którzy do podstawowych składów klubów Europy łapią się w drugiej lidze, a w pierwszych stanowią zapchajdziury (Kuba Błaszczykowski i bramkarze to wyjątki). ''Dolna strefa stanów średnich'' - jak mawiano w meteorologicznych komunikatach o stanie wód.

Po paru reprezentacyjnych sukcesach, po rewanżowych 4-1 Legii i Lecha, po wygranej Wisły z Beitarem uwierzyliśmy - kibice, dziennikarze, piłkarze - że jest dobrze, nawet bardzo dobrze, będzie jeszcze lepiej i ''jedziemy leszczy 3-0''. I Kloss, oczywiście. Zimny prysznic, który sprawiły na Euro polskiej piłce Austria, Niemcy i Chorwacja, a ostatnio Barcelona, FK Moskwa i Szachtior Soligorsk w pucharach, powinien nam przypomnieć o naszym miejscu w piłkarskim szeregu. Także dlatego, że tylko wtedy będzie można poszukać sposobów na zmianę tego stanu rzeczy, na pogoń za Europą. Jeśli będziemy wmawiać sobie i innym, że byczo jest, bo udało się wygrać z jakąś europejsko-kaukazką szarzyzną, a od wielkiego dzwonu z kimś ciut lepszym, jeśli to będzie dla nas szczyt osiągnięć - skończymy jak powtarzający swoje mantry prezes Listkiewicz, a dystans do prawdziwej piłki zwiększy się jeszcze bardziej. I to niedługo o naszych klubach kibice z innych krajów będą mówić ''Jedziemy leszczy 3-0''. Bo mam nadzieję, że jeszcze nie mówią. Barcelona nie powiedziała, ale oni wiedzą, co to public relations i dobre wychowanie.

Podobała mi się wczorajsza wypowiedź Franciszka Smudy po niesamowitym meczu Lecha ze Szwajcarami. Na pytanie, czy sprawa awansu jest rozstrzygnięta, odpowiedział: ''Absolutnie nie. Przeciwnik jest trudny, mamy drugi mecz, musimy strzelić bramki, musimy go wygrać''. Bez nadymania się, bez tryumfalizmu, itd. Chciałbym wierzyć, że to jaskółka, która uczyni wiosnę, że zacznie się coś nowego i nie skończy jak w przypadku Wisły, której władze w tym sezonie zrobiły wszystko, aby nie osiągnąć niczego. Ale wolę patrzeć z realizmem, spokojnie i bardziej niż na wygrane (mniej czy bardziej przypadkowe) w pucharach, czekać na jakieś systemowe zamiany w polskiej piłce. Bo dopóki ich nie będzie - częściej będziemy oglądać taka grę, jaką widzieliśmy w Barcelonie i w Warszawie, niż taką jak w Poznaniu.

PS: Oczywiście, po wczorajszym meczu Lecha nastroje miałem odpowiednio inne. Już od czwartego gola nadęty entuzjazmem krzyczałem coś o rewanżu, o jechaniu z leszczami 3-0. I o Klossie, oczywiście. Jak wszyscy kibice zapewne.

Andrzej Kałwa

Poligon to rubryka Z czuba.pl w której Andrzej Kałwa pisze o polskiej ligowej rzeczywistości, która jaka jest - każdy widzi, a niektórzy nawet sądzą, że ją rozumieją

Copyright © Agora SA