Fanfary i fujary - dzień 11.

To był specyficzny dzień. Niby nie działo się wiele, ale kilka rzeczy mogliśmy sobie przypomnieć. Na przykład to, że bliższa ciału piłkarska koszulka. Oraz to, że Leo Messi wielkim piłkarzem jest, a Ronaldinho tylko był. Mogliśmy też na własne oczy zobaczyć, jak zostajemy potęgą w rzucaniu.

Fanfary

Piotr Małachowski - W pierwszym rzucie ustawił sobie rywali, w drugim ich dobił, a potem spokojnie obserwował, jak multimedaliści mistrzostw świata próbują go dogonić. Udało się tylko mistrzowi świata Gerdowi Kanterowi. Virgilius Alekna, dwukrotny mistrz olimpijski rzucił 3 cm bliżej. Za zrobienie z Polski potęgi w rzutach (sam Tomasz Majewski wiosny nie czynił) należą się mu bez dwóch zdań fanfary.

Leo Messi - Nad całą reprezentacją Argentyny zaraz się porozpływamy, ale o Messim dwa słowa powiedzieć trzeba. No, może cztery. Maradona nie miał racji. Messi bez dwóch zdań ma dość charakteru, żeby prowadzić Argentynę na szczyt.

Argentyńczycy - W największym szlagierze turnieju piłki nożnej dosłownie zmasakrowali Brazylijczyków. Nie tylko rozbili ich na boisku 3:0, ale i psychicznie sponiewierali na tyle, że sfrustrowani Lucas i Thiago Neves wylecieli z boiska. Dominacja Argentyńczyków nie podlegała wątpliwości nawet przez sekundę. Teraz już tylko krok od obrony tytułu wywalczonego w Atlancie. A ten krok to...

Nigeria - Nieryjczycy z kolei nie dali najmniejszych szans Belgom. Po pierwszej, dość wyrównanej połowie zaczęli bić w rywali jak w bęben tak długo, aż im się nie znudziło. A że entuzjazmu do gry mieli mnóstwo - znudziło im się dopiero po czwartej bramce.

Fujary

Łukasz Maszczyk - Jedna walka dzieliła Polaka od olimpijskiego medalu. Ale w walce z rywalem, którego już raz łatwo pokonał na punkty Maszczyk zrobił wszystko co mógł, żeby przegrać. Przede wszystkim notorycznie opuszczał ręce, dzięki czemu rywal trafiał go gdzie chciał, jak chciał i kiedy chciał. A że chciał dużo, ale często - na punkty wygrał zdecydowanie.

Brazylijczycy - Marzyli o zdobyciu złota w piłce nożnej - jedynego trofeum, jakiego nie zdobyli jeszcze nigdy. Zależało im na nim tak bardzo, że na pomoc wezwali Dungę - trenera pierwszej reprezentacji, a także grupę gwiazd i gwiazdeczek prowadzonych przez samego Ronaldinho. Jednak w półfinale z niesamowicie zdeterminowanymi Argentyńczykami Brazylijczycy wyglądali jak naprędce sklecona banda. Czasem tylko tchórzy, którzy chętnie podają w poprzek boiska, niechętnie natomiast biegają do przodu. Czasem brutalnych drwali, którzy braki w umiejętnościach piłkarskich nadrabiają brutalnymi faulami, za które wylatują z boiska.

Ronaldinho - Miał się na igrzyskach odbudować, miał rozpocząć ponowny marsz na szczyt futbolowego boga. Może i rozpoczął, ale droga przed nim jeszcze daleka. Dawny król jest bowiem nagi i widać wyraźnie, że nadmiar tańców w nocnych klubach wybitnie szkodzi baletowi na boisku. A że i umiejętność rozstrzygania losów meczu pojedynczymi zagraniami też już szlag trafił, to Brazylijczycy jadą do domu i nawet nie mogą powiedzieć, że było blisko.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.