Poligon: Kup pan cegłę

Takim okrzykiem, padającym późnym wieczorem z ciemnej bramy, zaczynały się w zamierzchłych czasach transakcje szybkie, proste i nieuwzględniające reklamacji. Klient kupował i mógł sobie bezpiecznie wędrować po miejskich zakamarkach, a kolejnemu zachrypniętemu alkoholowo sprzedawcy cegieł okazywał po prostu już zakupioną, stanowiącą coś pośredniego między paragonem a biletem wstępu. ?Jasiu, pan już kupił? broniło przed kontaktem z gazrurką i innymi zdarzeniami losowo-atmosferycznymi. W piłce nożnej tak fajnie nie ma - tu kupiona cegła może stać się kamieniem u szyi, przed niczym nie broni, zaś jednorazowy wydatek pociąga za sobą kolejne.

Tomasz Dawidowski czyli ból istnienia

W 2004 roku Wisła Kraków kupiła z Amiki Wronki Tomasza Dawidowskiego. Szybki napastnik, strzelec 36 bramek w I lidze, dwukrotny zdobywca Pucharu Polski, 10-krotny reprezentant kraju miał pomóc Wiśle w walce o kolejny tytuł mistrzowski i w awansie do Ligi Mistrzów. Nie pomógł, nie zagrał nawet jednego meczu w lidze - kontuzja kolana wyłączyła go z gry na parę lat. Wisła zapłaciła za niego... wiadomo tylko, że dużo. Mówiło się o 400 tysiącach euro, mówiło się nawet o kwocie pół miliona (dziś Wisła ma spore obawy przed wydaniem mniejszych sum). Co roku powtarzał się ten sam schemat: Dawidowski się leczył, wracał do składu, bardzo dobrze grał w przedsezonowych sparingach, strzelał sporo bramek i... łapał kolejną poważną kontuzję. Sezon w plecy, a klubowi na pocieszenie zostawała świadomość, że pensję kontuzjowanemu zawodnikowi będzie płacił ZUS.

Dawidowski wrócił do gry w sezonie 2007/2008, wspierając wiślackich młodziaków w meczach Młodej Ekstraklasy. Braki kadrowe w Wiśle otwarły mu drogę do pierwszej drużyny i już zdążył się pokazać w meczach ligowych oraz pucharowych. Cztery lata na ławie zrobiło swoje, ale ciąg do piłki, chęć gry i doświadczenie wciąż widać.

Igor Sypniewski czyli ofiara ''pluskwy milenijnej''

Historię Igora Sypniewskiego znają wszyscy kibice, tym bardziej, że zawodnik nie daje o sobie zapomnieć, regularnie pojawiając się na łamach prasy i na ekranach kin... telewizorów, przepraszam. Wydawało się, że będzie jednym z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia, zaliczył parę udanych sezonów w Grecji i w 2001 roku wrócił do Polski. Początkowo grał w RKS Radomsko, strzelił tam nawet 4 bramki, a wiosną podpisał kontrakt z Wisłą Kraków. Przeszedł na zasadzie wolnego transferu, ale o jego miesięcznych zarobkach krążyły legendy - miał być najlepiej zarabiającym piłkarzem ligi. Po sześciu meczach zniknął z Krakowa, a awantury o zapisy w jego kontrakcie i umowy z Wisłą ciągnęły się długo (wszystko wskazuje, że to klub dał plamę. Nowość, nie?). Sypniewski na krótko trafił do Grecji, następnie odnalazł się w Szwecji, gdzie grał całkiem dobrze, ale niestety znowu dały o sobie znać Mroczne Strony Mocy. W końcu wrócił do Polski, a co było dalej, wszyscy widzieli, więc żal nawet pisać. A kiedyś strzelał takie piękne bramki.

Emilian Dolha czyli ''od wielkości do śmieszności jest tylko jeden krok''

Do Wisły Kraków ściągnął go Dan Petrescu. Początkowo wydawało się, że Emilian będzie jedynie zmiennikiem Mariusza Pawełka, ale po przyjściu do klubu trenera Okuki trafił do pierwszego składu i zagrał na tyle dobrze, że wielu komentatorów uznało go za najlepszego bramkarza ligi. Kiedy wszyscy spodziewali się, że Dolha zamieszka w bramce Wisły na dłużej - gruchnęła wiadomość, o jego przejściu do poznańskiego Lecha. Dolha poczuł się zlekceważony przez działaczy Wisły, uraziło go przeciąganie negocjacji i zdecydował się na zmianę klubu. W tym czasie Dolhę wziąłby każdy polski klub - z pocałowaniem ręki, wysokim kontraktem, mieszkaniem, samochodem, pewnym miejscem w pierwszym składzie i czym jeszcze możemy służyć.

Nadzieje, które Lech wiązał z Dolhą, pękły jak mydlana bańka w meczu z Wisłą w Krakowie. Kibice Wisły zgotowali Emilianowi ''łaźnię psychologiczną'', nie tylko bucząc i gwiżdżąc, gdy znajdował sie przy piłce, ale stosując bardziej wyrafinowane metody.

- Dolha! - krzyczała jedna trybuna.

- Co? - pytała druga strona stadionu.

Odpowiedzią był głośny drwiący śmiech kilkunastu tysięcy ludzi.

Emilian Dolha puścił w tym meczu cztery bramki , z czego trzy na własne życzenie i wypadł z bramki Lecha na dobre. W końcówce sezonu Lech, chcąc sprzedać Dolhę, zaczął wystawiać go częściej, by podbić jego cenę. Niestety, z jednego z najlepszych bramkarzy ekstraklasy zostały tylko wspomnienia. Grał bardzo niepewnie, a bramkę, którą puścił w meczu z ŁKS-em eksploatowały nie tylko telewizje, ale i ''jajcarskie'' portale.

Kontrakt Emiliana był wysoki, a że jego wpadki zbiegły się z wypuszczeniem przez Lecha wicemistrzostwa - Dolha został potraktowany jak kozioł ofiarny i umowę z nim rozwiązano. Dziś jest graczem (och, graczem...) Dynama Bukareszt, a gdyby ktoś chciał go kupić - cena wynosi 1 200 000 euro.

Jacyś chętni?

Brazylijczycy szczecińscy czyli w hurcie wcale nie jest taniej

Import brazylijskich piłkarzy przez Antoniego Ptaka to jedna z najbardziej malowniczych historii w polskiej lidze. Ptak zawsze czuł ''feblik'' do brazylijskiej piłki (wystarczy przypomnieć całkiem udane sprowadzenie do polskiej ligi Sergio Bataty czy Julcimara), ale pomysł aby całą drużynę zbudować z Brazylijczyków wydawał się przekraczać granice szaleństwa. Gracze z drugiej półkuli mieli podbić ekstraklasę, mieli oczarować kibiców, a w przyszłości zapewnić zyski Ptakowi i Pogoni Szczecin. O większości z nich nikt już nie pamięta, a sama Pogoń tuła się dziś po drugiej lidze. Otoczka medialna, budowana wokół egzotycznych piłkarzy była imponująca: poszukiwania w całej Brazylii, trenerzy, budowane pod Sao Paulo Centro de Futebol Europeu ''Ptak'', wysokie kontrakty dla najlepszych... Wieść gminna mówiła, że niektórzy gracze mieli zarabiać ponad 200 tysięcy dolarów za sezon.

Początki były trudne, a im dalej w las, ''tym bardziej Prosiaczka tam nie było''. Skoszarowani w Gutowie pod Łodzią piłkarze nie radzili sobie ani z polskim zimnem, ani z polską piłką ligową. Drużyna brała baty od największych ligowych ogórków, kolejni gracze wypadali ze składu, a tych, którzy się sprawdzili - klub nie tylko nie potrafił zatrzymać, ale nawet zarobić na nich. Brazylijska przygoda Pogoni trwała dwa lata. Został po niej śmiech kibiców, rekord 20 meczów bez zwycięstwa, ale z drugiej strony - także Edi Andradina, który tak dobrze radził sobie w Koronie Kielce (trafił tam jako wolny zawodnik po rozwiązaniu kontraktu z Pogonią). W polskiej lidze trochę czasu spędzili także Lilo (Ruch Chorzów) i Anderson (Zagłębie Lubin, a potem słowacka Artmedia).

Na pocieszenie - bramka Claudio Millara w meczu z Legią Warszawa

Kibice każdego z klubów potrafiliby wyliczyć dziesiątki katastrofalnie nieudanych transferów z ostatnich lat. Można by wymieniać Piotra Włodarczyka, Pawła Kaczorowskiego, Grzegorza Króla, Marcina Klatta, Eltona itd. Z samych pomyłek Wisły Kraków (i to bardzo drogich: Baretto i Varga to razem 900 tys. euro) udałoby się zestawić ze dwie ligowe drużyny.

Jak wspomnieliśmy, przy kupowaniu cegły okrzyk ''Jasiu, zostaw pana, pan już kupił'' chronił przed dalszymi transakcjami. W biznesie piłkarskim wprost przeciwnie - taki okrzyk powoduje, że do delikwenta zbiega się cała sfora oferentów, zwanych dumnie ''managerami''. Kupił raz, może kupi i drugi, i trzeci? Kupił cegłę, może kupi i kołek?

I co państwo powiecie? Kupują. Czasem kupują perły, ale częściej kupują cegły, pustaki, a nawet kołki. Czasem niektórzy klienci stają okoniem i odmawiają zakupów. Przed wojną komuś takiemu tłumaczono dwoma szybkimi, że źle robi. Dziś w piłce wypłaca się cztery szybkie, w tym dwa Samuel Eto'o.

Kupić, nie kupić - oto jest pytanie...

Andrzej Kałwa

Poligon to rubryka Z czuba.pl w której Andrzej Kałwa pisze o polskiej ligowej rzeczywistości, która jaka jest - każdy widzi, a niektórzy nawet sądzą, że ją rozumieją

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.