Z cyklu "Nieznani, a szkoda": Choi Hong-man

Nasi ''nieznani'' nie zawsze są tacy do końca nieznani, choć z reguły szerszej publiczności ich nazwiska mówią tyle, co przydrożny kamień*. Jako że teraz postaramy się, by teksty z tego cyklu trafiały na Wasze monitory co wtorek, siłą rzeczy liczba postaci się przez niego przewijających sprawi, iż nie do końca będą to wyłącznie typy, o których istnieniu wiemy tylko my, ich rodzice i fryzjerzy. Jeśli już przy ''sile rzeczy'' jesteśmy, to w naturalny sposób naszym małym bohaterem zostaje dziś sportowiec, w którego przynależność do gatunku Homo Sapiens Sapiens do dziś wątpimy, a który wrodzony talent sprawia, że mógłby przenosić góry. Dosłownie. Oto przed Wami Choi Hong-man.

Nie zamierzamy się przejmować komentarzami osób twierdzących, że powiedziały ''Bob Sapp'' zanim rzekły ''mama'', tego, że Eddie The Eagle Edwards będzie skoczkiem, były pewne wcześniej niż on sam i które od stu lat wiedzą, że Koreańczyk na świat przyszedł 30 października 1980 roku w Jeju-do. Człon ''Jeju'' doklejono do nazwy miejscowości, gdy zobaczono Choia, wcześniej nazywała się ona po prostu Tam Za Górą, Gdzie Nic Się Nie Dzieje i Nigdy Nie Było Żadnych Anomalii Genetycznych-do.

Pierwsze dwadzieścia kilka lat z życia naszego małego bohatera ginie w mrokach historii, jednak podejrzewamy, że cały ten czas zajmował się on intensywnym pożeraniem dziewic, zabijaniem przybywających go pokonać błędnych rycerzy, rośnięciem i trenowaniem lokalnej odmiany zapasów zwanej ssirum. Wiemy jednak tyle, że w momencie gdy Choi stanął przed dylematem czy zostać lokalnym pagórkiem czy znanym sportowcem, swój czas zainwestował w tę drugą ścieżkę kariery. W przypadku niektórych dyscyplin ułatwiały mu to gabaryty (218 cm wzrostu, od 150 do 166 kilogramów żywej wagi - zależnie od liczby pożartych dziewic), w przypadku dyscyplin zupełnie innych, wprost przeciwnie. Plany Choia, by zostać skoczkiem narciarskim albo łyżwiarzem figurowym legły więc w gruzach niczym Enron, a skośnooki olbrzym zdecydował się na karierę kickboksera. Na zawodowym ringu zadebiutował podczas Grand Prix Seulu w K-1 w marcu 2005 roku i był to debiut błyskotliwy niczym ''Ten'' Pearl Jamu. Po tym jak znokautował Japończyków Wakashoyo i Akebono, w finale czekał na niego Taj o nordycko brzmiącym nazwisku - Kaoklai Kaennorsing, z którym Koreańczyk wygrał na punkty. W ringu nasz mały bohater dominował nie tylko rozmiarami (pozostaje jednym z największych, przynajmniej gabarytowo, w historii wszelkich sportów walki fajterem), ale też nieludzką odpornością na ciosy. Jedna z legend K-1, Francuz Jerome Le Banner powiedział kiedyś o Koreańczyku ''Ma piekielnie twarde kości, kiedy go kopałem, naprawdę bolało'' - w sensie jego, nie Choia. Po wygraniu kolejnych dwóch walk, koreański mutant stanął przed szansą zakwalifikowania się do finału World Grand Prix K-1. W roli szansy wystąpił w eliminacjach dobrze nam już znany ''nieznany'' Bob Sapp, który nie był tym zachwycony. Dużo bardziej zachwyceni byli sędziowie jednogłośnie przyznający 218 centymetrom kickboksera zwycięstwo. W pierwszym pojedynku najważniejszej imprezy K-1 czekał już jednak na Choi Hong-mana trzykrotny mistrz świata Remy Bonjasky, który w przeciwieństwie do poprzednich przeciwników naszego bohatera nie zamierzał na jego widok położyć się w ringu z kończynami wyciągniętymi w górę i udawać martwego (może z obawy, że Koreańczyk wyciągnie ketchup). Holender obił Choia i wygrał na punkty.

Rok 2006 zaczął się dla Koreańczyka dużo lepiej niż zakończył 2005. Choć w zasadzie można by też powiedzieć, że zaczął się wyjątkowo ciężko. Podczas gdy budynki połowy świata trzęsły się w posadach, a fale na Bałtyku osiągały wysokość 2,5 marcinagortata (nasza ulubiona nowa jednostka), Choi pokonał Sylvestra Terkaya (150 kg żywej wagi), po raz trzeci w swojej karierze Akebono (225 kg), a w walce, która wyglądała jak pojedynek Sears Tower z Empire State Building - trzykrotnego mistrza K-1 Semmy`ego Schilta (212 cm wzrostu, 133 kg).

Sukcesy nie były jednak wyłącznie zasługą umiejętności boksera, ale także speców od marketingu z K-1. Głównie dlatego Choiowi do wygrania ze Schiltem, z którym walczył w swoim ojczystym Seulu, wystarczyło przeżyć do ostatniej rundy i poczekać na werdykt sędziów dbających przede wszystkim o zadowolenie koreańskich fanów.

Nie zmienia to faktu, że na widok Choia ludzkość uciekała na okoliczne planety, a Japończycy piali z zachwytu mając na żywo ''

Godzillę kontra Mechagodzillę

''. Jako Godzilla występowali kolejni przeciwnicy Koreańczyka, on sam był Mechagodzillą ze względu na swoją ksywę - ''Techno Goliat'', która wzięła się z tego, że po wygranych pojedynkach miał zwyczaj tańczyć elektro. Znaczy podobno było to elektro, nazwane tak chyba tylko dlatego, że nie było wcześniej stylu tańca nazywającego się ''earthquake''. Jeśli uważacie, że Wasze życie do tego momentu było za dobre i chcecie nabawić się myśli samobójczych, pląsającego Choia znajdziecie

tutaj

.

Pochód ''Techno Goliata'' na tron K-1 powstrzymał dopiero wspomniany już Jerome Le Banner, a Choi postanowił spróbować swoich sił w MMA. W pierwszej walce zmierzył się z Bobbym Ologunem, nigeryjskim komikiem, a w wolnych chwilach także ringowym fajterem. Ologun dostał od Koreańczyka niezły wycisk, po 16 sekund nie nadawał się już do kontynuowania walki, która w całości wyglądała tak

Wydawało się, że MMA ma nową gwiazdę. W marcu 2007 stało się jednak coś, co wydawało się możliwe tak samo jak Huragan Pobiedziska wygrywający Ligę Mistrzów. Ważący 130 kilogramów Samoańczyk Mighty Mo przyładował hakiem w podbródek Choia, który po tym ciosie zobaczył

wszystkie gwiazdy

. Te tak mu się spodobały, że postanowił nie podnosić się z ringu. W tym samym czasie na niebie trzy razy w ciągu godziny przeleciała kometa Halleya, działacze PZPN przemówili ludzkim głosem, Sebastian Mila był bliski przejścia do Realu Madryt, a przy nazwisku Choia odnotowano pierwszą porażkę przez nokaut. Szansę do rewanżu Koreańczyk dostał już we wrześniu, gdy przez szczękę Mo utorował sobie drogę do startu w finałach K-1 World Grand Prix. W owym torowaniu znów pomogli mu sędziowie, którzy typowali jego zwycięstwo na punkty kierując się miedzy innymi tym, że Samoańczyk był liczony. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby liczenie nie było efektem ciosu poniżej pasa.

W zmaganiach z najlepszymi poszło olbrzymkowi średnio, bo już na dzień dobry (czyli w ćwierćfinale) przegrał jednogłośnie na punkty z Jeromem Le Bannerem. Na ring wrócił już po dwóch tygodniach - tym razem w formule MMA. 31 grudnia 2007 roku zmierzył się z Fiodorem Jemieljanienko, który pokazał, że jeśli wzrostowi Koreańczyka coś dorównuje, to są to jego braki techniczne. Walka trwała zaledwie dwie minuty

W tym momencie niespodziewane niczym

hiszpańska inkwizycja

pojawia się koreańska armia, która zapragnęła widzieć Choia w swoich szeregach. Może potrzebowali czołgu, może masztu, a może kogoś o zabawnej aparycji. Nie wiemy, w każdym razie długo się nim nie nacieszyli, bo z 26-miesięcznego szkolenia wojskowego nic nie wyszło, gdy okazało się, że Choi cierpi na nowotwór ośrodkowego układu nerwowego. W lipcu został on usunięty, a Koreańczyk zamiast do koszar, wrócił na ring. Od czasu operacji walczył trzy razy - za każdym razem przegrywał - w K-1 pokonali go Badr Hari i Ray Sefo, w MMA zaś 31 grudnia 2008 oberwał od Mirko Filipovicia. To jak dotąd ostatnie walki naszego przerośniętego bohatera.

Z jednej strony rozumiemy fascynację fanów, też podpalamy się na walki takich zawodników jak Choi i Wałujew (licząc na to, że zostaną znokautowani i zobaczymy

coś takiego

) i cieszymy się, że dostarczają nam tematów do tekstów. Z drugiej jednak wkurza nas, że przerośnięte góry mięśni są sztucznie promowane i osiągają status odpowiadający ich gabarytom, a nie ringowym umiejętnościom. Chociaż gdyby się zastanowić, to gdyby taki Hong był świetny technicznie, to mógłby spróbować zdobyć władze nad światem. Do tego, co gorsza, mogłoby mu się to udać.

bazyl & miszeffsky

* Jeden z nas twierdzi do dzisiaj, że przemówił do niego przydrożny kamień, ale było to po studniówce, więc...

Copyright © Agora SA