Dlaczego Man City nie będzie (na razie) Chelsea

Miejsce w pierwszej czwórce ligi w tym sezonie, mistrzostwo Anglii w przyszłym, triumf w Lidze Mistrzów w kolejnym - taki plan trzyletni założyli sobie arabscy właściciele Manchesteru City. Mieli powtórzyć drogę Chelsea, tylko szybciej i łatwiej, bo dysponują majątkiem dziesięciokrotnie większym niż Roman Abramowicz i nie zawahają się go użyć (majątku, nie Abramowicza). Nie powtórzą. A na pewno nie tak szybko.

Szanse na realizację planu już teraz mają marne, przynajmniej jeśli chodzi o pierwszy etap. Man City zajmuje w lidze 11. miejsce, do czwartej w tabeli Aston Villi traci 19 punktów. Dużo bliżej mu do strefy spadkowej, nad którą ma raptem cztery punkty przewagi. Na powtórzenie casusu Abramowicza jak na razie się nie zanosi i tak naprawdę nie ma w tym nic zaskakującego. Bo podobieństwa między oboma klubami kończą się na obrzydliwie bogatych właścicielach i fakcie, że pierwszym sezonie ich urzędowania oba kluby kupiły Wayne'a Bridge'a.

Kiedy Abramowicz przejmował Chelsea, klub miał wprawdzie spore problemy finansowe (długi sięgające 80 mln funtów), poza tym jednak stanowił całkiem solidny fundament do budowania przyszłej potęgi. Miał przede wszystkim szeroki i mocny skład, z takimi zawodnikami, jak Frank Lampard, John Terry, Jimmi Floyd Hasselbaink, Eidur Gudjohnsen, William Gallas, Jesper Gronkjaer czy Emmanuel Petit. Miał też porządnego szkoleniowca w osobie Claudio Ranieriego, którego zasługą było między innymi ściągnięcie Lamparda i wprowadzenie do drużyny wychowanka Terry'ego.

Chelsea była uznaną firmą, zarówno w Anglii, jak i w Europie. Fakt, miała w sobie może coś amicowronkowego (zawsze groźni, nigdy zwycięscy), ale w ciągu siedmiu sezonów przed przyjściem Abramowicza nigdy nie skończyła w lidze poniżej 6. miejsca. W ostatnim sezonie przedabramowiczowym, choć kłopoty finansowe praktycznie uniemożliwiły wzmocnienie drużyny zajęła w lidze czwarte miejsce awansując tym samym do Ligi Mistrzów. Zdobyła też przedostatni w historii Puchar Zdobywców Pucharów w 1998 r.

Jedyne, czego potrzebowała Chelsea, żeby wznieść się na ''international level'', to kilka solidnych wzmocnień. Fakt, Ranieri, kiedy już położył ręce na fortunie Abramowicza poszedł w hurt i wydał ok. 100 mln funtów, ale wydał je z głową. Przed wszystkim ściągnął dwóch zawodników, którzy na lata zaklepali sobie miejsce w pierwszym składzie nowej-lepszej Chelsea - Joe Cole'a i Claude'a Makelele. Do tego doszła spora grupa piłkarzy co najmniej pożytecznych: Damien Duff, Hernan Crespo, Juan Sebastian Veron, Geremi, Wayne Bridge, Glen Johnson czy Adrian Mutu.

Jeśli coś w tych zakupach zaskakuje to ich pozorna niepozorność. Cole, Makelele, Duff, Crespo czy Veron, to piłkarze znakomici, jednak nie gwiazdy formatu największego. Najlepszy przykład, że wśród nominowanych w roku 2003 do Złotej Piłki znalazło się zaledwie dwóch zawodników Chelsea. Adrian Mutu dostał jeden głos, Makelele żadnego.

Reszta potoczyła się już dokładnie według planu nakreślonego przez szejków dla Man City. Pyk raz i wicemistrzostwo, pyk dwa i mistrzostwo Anglii, pyk trzy i obrona mistrzostwa. Tylko Ligi Mistrzów nie udało się zawojować. Udało się natomiast inwestując wprawdzie duże pieniądze, ale na piłkarzy świetnych i co kluczowe, pasujących do zespołu, zbudować drużynę, która w światowej czołówce może utrzymywać się przez lata. Ok, to powiedziawszy przejdźmy do Man City. Jako się już rzekło, Chelsea witała Abramowicza mając piłkarzy, trenera i jako takie doświadczenie w walce o wysokie cele w lidze i pucharach. Manchester City ma... Eee. Nie ma nic. Albo prawie nic.

Odkąd klub awansował w 2002 r. do Premier League nigdy nie był wyżej, niż na 8. miejscu. Do Pucharu UEFA awansował dwukrotnie (w 2003 i 2008 r.), w obu przypadkach w ramach rankingu Fair Play. Jeśli chodzi o zawodników, to Manchester City mógłby mieć naprawdę mocną kadrę z całą armią świetnych zmienników. Żeby stać się jednak drużyna na miarę walki o mistrzostwo Anglii musiałby do tych zmienników dokupić pierwszą jedenastkę.

Obecny skład Manchesteru można w najlepszym wypadku określić słowem ''niezły''. Gdyby transfer Kaki doszedł do skutku, Manchester nie stałby się potęgą. Stałby się przeciętną w skali europejskiej drużyną, do której dokupiono Kakę.

Klub ma jedną niekwestionowaną gwiazdę - Robinho, który jednak na fundament przyszłej potęgi nie nadaje się o tyle, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co mu w najbliższym czasie strzeli do głowy. Przykład z ostatnich dni - zawiedziony tym, że klub nie sprowadził Kaki Robinho najzwyczajniej w świecie wyjechał z klubowego zgrupowania do Brazylii, bynajmniej swojej eskapady z nikim nie konsultując.

Jest w klubie grupa zdolnej młodzieży (Michael Johnson, Nedum Onouha, Kelvin Ehutu, Daniel Sturridge czy Valeri Bożinow, jeśli wreszcie wyleczy nękające go od półtora roku kontuzje), niekiedy nawet całkiem już doświadczonej (Micah Richards, Vincent Kompany), zanim jednak któryś z tych zawodników stanie się prawdziwą gwiazdą, minie trochę czasu.

Do tego jest grupa zawodników bardzo pożytecznych jako uzupełnienie składu. Takich, których owszem, nie strach wypuścić na boisko, ale których trudno sobie wyobrazić jako liderów w klubie aspirującym do triumfu w Lidze Mistrzów, jak Jo (jeśli przypomni sobie, jak gra się w piłkę nożną), Elano, Stephen Ireland czy Shaun Wright-Phillips, który nie przez przypadek w Chelsea był co najwyżej wartościowym zmiennikiem.

Sytuacji kadrowej nie poprawiły też jakoś szczególnie transfery. Tak jak Chelsea na dzień dobry wydała worek pieniędzy, żeby z dobrego klubu przeobrazić się w wielki, tak Man City również wydał worek pieniędzy, ale jak był klubem przeciętnym, tak przeciętnym pozostał. Owszem, latem ściągnęła za 42 mln euro Robinho, ale jeśli chodzi o wielkie wzmocnienia to wszystko. Ani Jo, ani Wright-Phillips ani Tal Ben-Haim nie robią wielkiej różnicy. Jedynym podobieństwem między oboma klubami jest w tym wypadku fakt, że oba kluby sprowadziły Wayne'a Bridge'a. Tyle, że kiedy kupowała go Chelsea miał on status bardzo utalentowanego lewego obrońcy, a dziś ma co najwyżej status lewego obrońcy.

Najlepszym komentarzem do polityki transferowej klubu jest to, że profile w wikipedii dwóch ściągniętych zimą zawodników - Nigel de Jong i Craig Bellamy - zostały zmienione przez sfrustrowanych kibiców. W przypadku de Jonga ograniczono się do dodania ironicznego: ''powiedział, że nie może się już doczekać występów w Championship u boku takich zawodników jak Richard Dunne i Darius Vassel''. Brutalniej kibice obeszli się z Bellamym, na którego profilu ktoś dopisał ''lubi mężczyzn i nie jest wart 14 milionów''. Żaden z tych zawodników nie jest wzmocnieniem na miarę Joe Cole'a czy Claude'a Makelele. Obaj są zawodnikami na miarę obecnego Man City - niezłymi. W przypadku Bellamy'ego dochodzi jeszcze jeden problem - niestabilność psychiczna. W ciągu sezonu spędzonego w Liverpoolu Walijczyk zasłynął głównie tym, że połamał kij golfowy na nogach Johna Arne Riise.

Nie twierdzimy, że Manchester City nigdy nie stanie się potęgą. Potencjał niewątpliwie ma, a gigantyczne pieniądze, jakie skłonni są pakować w klub właściciele sprawiają, że jesteśmy sobie w stanie wyobrazić szybki skok jakościowy. Jednak na pewno nie w takim tempie, w jakim dokonała tego Chelsea. Do walki o Ligę Mistrzów, która miała nastąpić już teraz, klub w najlepszym wypadku będzie gotowy za rok i to tylko pod warunkiem, że znacząco wzmocni skład, uniknie transferowych pomyłek i zatrudni trenera z prawdziwego zdarzenia, Marka Hughesa jakoś trudno nam sobie wyobrazić w gronie największych trenerów świata. Walka o mistrzostwo Anglii i triumf w Lidze Mistrzów to póki co przyszłość tak odległa, że wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby zanim ona nastąpi, arabskim właścicielom klubu zabawka się znudziła i została rzucona w kąt.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.