Real marnotrawny

Nie, wbrew pozorom wcale nie jest to kolejny tekst o pieniądzach, jakie szefowie Realu trwonią na piłkarzy. To tekst o klubie, który zaginął, a odnalazł się, drugim, który wręcz przeciwnie i co z tego wynikło.

Zatrudnienie przez Real Juande Ramosa angielskie media skomentowały dość zgodnie: ''Hahahahahaha, ale głupi ten Real. Ramosowi nie udało się spaść z Tottenhamem, to teraz spuści do drugiej ligi Real. Co za matołki". Rzeczywiście, założenie było takie, że londyński klub będzie się bił o Ligę Mistrzów, a tymczasem zaliczył najgorszy start sezonu w 126-letniej historii klubu i grał jak murowany kandydat do spadku. Pod koniec października, po ośmiu kolejkach, w których drużyna Ramosa dwukrotnie zremisowała i sześć razy przegrała Hiszpan został zwolniony.

Zaledwie półtora miesiąca później był już w Madrycie, gdzie musiał natychmiast gasić pożar. Real bowiem cierpiał, podobnie jak cierpieli oglądający jego wyczyny kibice. W lidze mistrzowie Hiszpanii zajmowali piąte miejsce, do prowadzącej Barcelony tracąc po 14 kolejkach dziewięć punktów. Co gorsza, drużyna grała koszmarnie, szczególnie w obronie. Straciła 24 bramki - o 15 więcej od Barcelony, ba, więcej od okupujących miejsca spadkowe Espanyolu, Recreativo i Osasuny. Czyste konto Real zachował tylko dwukrotnie - w meczach z Racingiem Santander i Recreativo Huelva. Barcelona w tym samym czasie nie straciła gola w sześciu meczach. Żeby pokazać skalę uwstecznienia warto zauważyć, że w całym mistrzowskim sezonie 2007/08 Real stracił tylko 32 bramki - najmniej w lidze.

Już początek panowania Ramosa w Madrycie zapowiadał się widowiskowo, bo w swoim drugim meczu miał jechać na Camp Nou i choć w pierwszym, dzień po objęciu posady szkoleniowca, wygrał 3:0 z Zenitem St. Petersburg, to w meczu z rozpędzoną Barceloną (w dwóch wcześniejszych kolejkach rozbiła Sevillę 3:0 i Valencię 4:0) trudno było oczekiwać czegoś innego, niż klęski. Real tymczasem zaskoczył. Przegrał wprawdzie 0:2, ale obie bramki stracił dopiero w końcówce meczu, a wcześniej dzielnie odgryzał się swoim prześladowcom. Z drugiej jednak strony - jego strata do Dumy Katalonii urosła do dwunastu punktów i chyba już nawet najbardziej fanatyczni kibice przestali wierzyć, że dogonienie rywali jest jeszcze możliwe.

I pewnie by nie było, gdyby nie to, że ten mecz stał się dla obu drużyn punktem zwrotnym. Real pod wodzą Ramosa zmienił się nie do poznania. Nawet jeśli nie ze wszystkim na lepsze, to na pewno na skuteczniejsze. Przede wszystkim, Ramos nauczył swoich piłkarzy bronić. Niekoniecznie ładnie, niekoniecznie widowiskowo, ale na pewno skutecznie. Nawet jeśli Real zaczął grac brzydko, niekiedy wręcz paskudnie, to efekty były znakomite. Z dnia na dzień przestał tracić bramki. I kiedy piszę przestał, to mam na myśli, no, że przestał. Niemal zupełnie. Od meczu z Barceloną drużyna rozegrała w lidze dziesięć spotkań. Wygrała wszystkie. Straciła w tym czasie tylko dwa gole. W lidze Casillasa pokonali Javad Nekounam z Osasuny (skończyło się 3:1 dla Realu) i Ricardo Oliveira z Betisu (kiedy trafił do siatki Real prowadził już 3:0, cały mecz skończył się zwycięstwem Królewskich 6:1).

Wszystko to nie miałoby pewnie wielkiego znaczenia, gdyby Barcelona utrzymała nadludzką formę, która przez pół sezonu pozwoliła jej rozbijać przeciwnika za przeciwnikiem. Ale Barcelona utrzymać jej nie była w stanie. Przede wszystkim, w drużynie Pepa Guardioli zaczęła szwankować obrona. Gdy Real przestał tracić bramki, Barcelona zaczęła je tracić na potęgę. W ciągu dziesięciu kolejek, jakie minęły od Gran Derbi Barca czyste konto zachowała tylko raz - w wygranym 5:0 meczu z Deportivo La Coruna. W ostatnich dziesięciu kolejkach straciła aż 14 goli.

Mimo tego wydawało się, że dystans do Barcelony jest zbyt duży i tylko jakaś katastrofa może przywrócić Realowi nadzieję. Choć Królewscy rzucili się w szaleńczą pogoń, sam Juande Ramos przyznawał, że bardziej niż na mistrzostwo liczy na Ligę Mistrzów, bo szanse na dogonienie Barcelony są minimalne. Tymczasem w tej chwili Real po porażce 0:1 z Liverpoolem u siebie jest bliski odpadnięcia z Ligi Mistrzów, Barcelona po wyjazdowym remisie 1:1 z Lyonem blisko awansu, za to w Primera Division robi się coraz ciekawiej.

Barcelona zaczęła się bowiem potykać. Kiedy zremisowała z Betisem 2:2 nikogo jeszcze to nie obeszło. OK, straciła punkty, żaden problem. Potem nadeszła porażka z broniącym się przed spadkiem Espanyolem i choć przewaga nad Realem stopniała do siedmiu punktów również jeszcze uspokajano. W końcu była to pierwsza porażka od 22 meczów, a derbowe pojedynki rządzą się własnymi prawami. Wyjazdowy remis w Lidze Mistrzów z Lyonem, choć wywołał pierwsze dyskusje o kryzysie, również trudno było nazwać wynikiem złym.

Wszystko jednak zmieniła niedzielna porażka z Atletico Madryt. Barcelona strzeliła trzy bramki, a i tak przegrała, w dodatku z pogrążoną w kryzysie drużyną, którą u siebie pokonała 6:1. I to dość dobrze ilustruje zmianę, jaka zaszła w Barcelonie. Z nieomylnego lasera, bezbłędnie wycinającego kolejnych przeciwników zmieniła się w wadliwy samopał, o którym nigdy nie wiadomo, z którego wypali końca.

Porażka z Atletico jest o tyle istotna, że przewaga, niespełna miesiąc temu ogromna teraz stała się skromniutka, a jeszcze skromniejsza jeśli wziąć pod uwagę, że kolejne Gran Derbi odbędą się na Santiago Bernabeu. I choć sezon wydawał się już rozstrzygnięty, teraz wygląda na to, że rozstrzygnie się dopiero na przełomie kwietnia i maja, kiedy oprócz Gran Derbi (3 maja) obie drużyny spotkają się w ciągu czterech kolejek z Sevillą, Valencią i Villarrealem.

I już choćby za to Ramosowi możemy być wdzięczni, bo dzięki jego pojawieniu się w Madrycie czeka nas w Primera Division jeszcze mnóstwo emocji. Choć jak oglądam mecze Realu i przypominam sobie o czerwcowych wyborach nowego prezesa, to wcale się nie zdziwię, jeśli pierwszą decyzją nowych władz będzie zwolnienie trenera. Choćby i zdobył mistrzostwo Hiszpanii.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.