I wejdzie Florentino Perez. Cały na biało

Gdyby zadać sobie pytanie co jest największym problemem Realu Madryt, to poprawna odpowiedź wcale nie brzmi ''piłkarze'' ani ''trener''. Piłkarzy można kupić, trenera można wymienić. Poprawna odpowiedź brzmi ''bałagan''. I choć latem w Realu zapewne zmieni się bardzo wiele, w tym piłkarze i trener, to ta jedna rzecz nie zmieni się niemal na pewno.

Wygląda bowiem na to, że z madryckim bałaganem zmierzy się człowiek, który jest tego bałaganu twórcą, patronem, ojcem-założycielem i który osobiście stworzył model biznesowy czyniący z Realu najgorzej zarządzane sportowe przedsiębiorstwo wszechświata i okolic. Sondaże mówią wyraźnie - w czerwcowych wyborach nowym prezesem Realu zostanie Florentino Perez, który wprawdzie jeszcze oficjalnie nie ogłosił, że będzie kandydował, ale ogłosił już oficjalnie, że ogłosi to w czwartek. A w czerwcu zapewne wybory wygra i w Madrycie wszystko się zmieni, żeby wszystko pozostało po staremu.

Na pozór wybór jest zrozumiały. Za czasów Pereza Real zdobył dwukrotnie mistrzostwo Hiszpanii i wygrał Ligę Mistrzów. To Perez stworzył drużynę wybitną, w której jednocześnie grał cały zastęp gwiazd największych jak Figo, Zidane i Ronaldo. To Perez zrobił z Realu najbogatszy klub świata, choć kiedy go przejmował Królewscy byli zadłużony po uszy.

Z drugiej jednak strony to właśnie Perez zmienił Real z piłkarskiego klubu w cyrk, w którym sport był tylko jedną i wcale nie wiodącą atrakcją. To on też sprawił, że nie sposób dziś wypowiedzieć słowa ''galaktyczny'' bez ironicznego uśmiechu, że w Realu nie chce pracować żaden poważny trener, a klub, jeśli chce wrócić do europejskiej czołówki, potrzebuje gigantycznych inwestycji. I wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, zrobi to znowu. Tyle, że punkt wyjścia będzie zupełnie inny, wtedy bowiem przejmował triumfatora Ligi Mistrzów, teraz zaś dostanie gruzy bez bodaj jednego piłkarza zdolnego do podejmowania najwyższych wyzwań, czego klęski z Liverpoolem w Lidze Mistrzów i z Barceloną w Gran Derbi były najlepszą i bolesną ilustracją.

Perez inwestycje zapowiada - to umie. Wybory wygrał dzięki temu, że obiecał kibicom upokorzenie Barcelony i wyrwanie jej Luisa Figo. Fakt, że mu się udało uskrzydlił go na tyle, że wyrwał potem jeszcze Juventusowi Zidane'a, Interowi Ronaldo i Manchesterowi Utd Beckhama. Potem z detalisty zmienił się w hurtownika, a ze sprowadzonej przez niego w ostatnich dwóch latach prezesury zaciężnej armii dziś, po zaledwie trzech latach, w kadrze ostał się tylko jeden - Sergio Ramos. I nie sposób nawet zwalić winy na następców, bo większość ściąganych przez siebie za ciężkie miliony piłkarzy (Michael Owen, Walter Samuel, Luis Figo) wywalał z klubu własnoręcznie. Niekiedy już po jednym sezonie, zawsze z grubymi stratami.

W efekcie Real zraził do siebie wielkich piłkarzy, bo kto chciałby grać w drużynie wygrywającej trofea z rzadka i z trudem, funkcjonującej w stanie permanentnego stanu wyjątkowego, w której niemal co roku dochodzi do rewolucji oznaczającej wymianę połowy składu? Od czasu Beckhama Real, choć wielokrotnie próbował podbierać rywalom ich największe gwiazdy, ani razu nie odniósł sukcesu. Przychodzą do niego wyłącznie zawodnicy skonfliktowani z poprzednimi pracodawcami (van Nistelrooy, Robben, Cassano), zmuszeni do odejścia z klubu zewnętrznymi okolicznościami (Cannavaro, Emerson) utalentowani młodzieńcy (Higuain, Gago, Lassana Diarra) lub gwiazdy zespołów w najlepszym wypadku średnich (Pepe, Sneijder, van der Vaart).

Jedyne, co zostało w transferach Realu naprawdę królewskie, to ceny, żaden bowiem inny klub nie płaci tak lekką ręką. 30 mln euro za Pepe? Proszę bardzo. 36 milionów za Robbena? Pewnie. 20 za Lassanę Diarrę? Bezzwłocznie. Inwestycje będą tym większe, że dla Realu kluby przygotowują osobny cennik, wiedząc doskonale, że Real o drobne targował się nie będzie. Kiedy Wesleya Sneijdera chciała Valencia, Ajax domagał się 16 mln euro, Hiszpanie oferowali cztery miliony mniej. Kiedy zgłosił się Real, kwota wzrosła dwukrotnie. Oszczędny Real stargował do 27 mln euro.

Tym razem jednak Perez doskonale wie, że jeden zawodnik nie wystarczy, w związku z czym obiecuje kibicom ściągnięcie całego stadka. Twierdzi, że sprowadzi Cristiano Ronaldo, Kaki, Cesca Fabregasa, Franka Ribery'ego, Davida Villi i Davida Silvy. Żeby ich wszystkich sprowadzić, trzeba by zapewne liczyć się z wydatkiem rzędu 200 mln euro. Żeby te śmiałe plany sfinansować, przynajmniej częściowo, zamierza sprzedać lekko licząc pół składu.

Co zakrawa na sabotaż, ale też jest zgodne z polityką Pereza, dla którego drużyna piłkarska liczy jedenaście osób i tylko to, co akurat biega (ewentualnie człapie z przemęczenia) po murawie ma znaczenie. Aby opłacić bajońskie pensje swoich galacticos Perez powywalał z klubu wszystkich wartościowych (i bezwartościowych) zmienników zastępując ich wychowankami - słynnymi Pavones z równie słynnej koncepcji ''Zidanes y Pavones'' - słabo opłacanymi i słabo grającymi w piłkę.

A przydałoby się rozbudować nieco kadrę zespołu, bo w drużynie poza Robbenem (który zapewne pożegna się latem z zespołem) Real nie ma na przykład ani jednego skrzydłowego godnego tej nazwy. Przydałoby się ściągnąć jakichś defensywnych pomocników, bo w tej chwili ma tylko Gago, Lassanę Diarrę i kontuzjowanego Mahamadou Diarrę, który również niemal na pewno zostanie sprzedany. Zresztą - o tym, jak wątła jest kadra Realu najlepiej świadczy fakt, że po poważnej kontuzji van Nistelrooya trzeba było w trybie awaryjnym ruszać na zakupy, bo w kadrze ostali się tylko Raul, Higuain i mający chyba embargo na grę Saviola. Ściągnięto Klaasa-Jana Huntelaara, który ze sporym prawdopodobieństwem latem... Sami wiecie.

Z trenerami Perez ma w zwyczaju poczynać sobie podobnie. W 2003 r. wiedziony obsesją gwiazd nie tylko na murawie, ale także na trenerskiej ławce wywalił na zbite wąsy Vicente del Bosque, który właśnie doprowadził zespół do drugiego mistrzostwa Hiszpanii i który dwukrotnie (raz jeszcze za kadencji poprzedniego prezesa Lorenzo Sanza) wygrywał z nim Ligę Mistrzów. Del Bosque musiał ustąpić miejsca Arsene'owi Wengerowi, Carlo Ancelottiemu, Marcelo Lippiemu czy innemu Fabio Capello.

Żaden z nich jednak nie był zainteresowany prowadzeniem gwiezdnego cyrku, w związku z czym schedę po Hiszpanie przejął Carlos Queiroz - owszem z Manchesteru United, ale asystent. Od tego czasu zespół prowadziły takie tuzy myśli szkoleniowej, jak Jose Antonio Camacho (zrezygnował po czterech miesiącach), Mariano Garcia Remon (zwolniony po kolejnych czterech), Vanderlei Luxemburgo (wytrzymał rok) i Juan Ramon Lopez Caro. Łącznie w ciągu sześciu lat panowania Pereza zespół prowadziło sześciu trenerów. Dopiero po jego odejściu klub zgodził się przejąć trener z nazwiskiem - Fabio Capello, ale tylko dlatego, że z Juventusu wykopała go afera calciopoli i karna degradacja klubu do Serie B.

Po odejściu Pereza maksyma ''jeden rok - jeden trener'' nadal obowiązuje: w rok po Capello zespół przejął Bernd Schuster, a od grudnia trenerem jest Juande Ramos. I niemal na pewno po sezonie straci posadę. Hiszpańskie media spekulują, że jego następcą będzie Jose Mourinho, Arsene Wenger albo Carlo Ancelotti. Dlaczego jednak którykolwiek z nich miałby zmieniać spokojne i normalne miejsce pracy na dom wariatów - nie wiadomo, bardzo więc możliwe, że wielkie plany skończą się tak, jak plany zastąpienia del Bosque.

W swojej laurce na pożegnanie Ramona Calderona pisałem, że to zapewne ostatni taki prezes w Realu i pożegnanie czasów śmieszno-strasznego zarządzania. Cóż, wygląda na to, że Z Czuba zobowiązuje i typowanie okaże się nieomylnie błędne. I tylko Realu żal, choć pewne jest, że jeśli Florentino Perez rzeczywiście wygra wybory - rozrywki nam nie zabraknie.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.