Człowiek, który znormalniał

W zeszłym sezonie zajęli dopiero 13. miejsce i raczej nie należało się spodziewać, że w tym będzie o wiele lepiej. Tymczasem Sampdoria Genua wygrała pierwsze cztery mecze w sezonie, a w sobotę w szóstej kolejce pokonała Inter 1:0 i została liderem Serie A.

Co jest sporym zaskoczeniem, bo w klubie wcale nie doszło do rewolucji. W biedniejącej lidze włoskiej nawet bogacze zaczęli kilkakrotnie liczyć każdego eurocenta przed wydaniem, a biedniejsze kluby biją chwilami wręcz rekordy skąpstwa. Sampdoria bynajmniej nie jest tu wyjątkiem. Na wzmocnienia przed sezonem nie wydała więcej niż 10 milionów euro. Wydała jednak z głowa, a objawieniem jak na razie jest sprowadzony z Napoli pomocnik Danniele Mannini. W poprzednim sezonie zdobył tylko jedną bramkę, w Sampdorii jak do tej pory strzelił już trzy i prowadzi w klasyfikacji klubowych strzelców ex aequo ze sprowadzonym zimą z Fiorentiny Giampaolo Pazzinim.

Przed sezonem klub objął wprawdzie nowy trener, ale jego nazwisko trudno uznać za synonim sukcesu. Luigi del Neri bowiem w swojej karierze wzloty i upadki przeplatał z zadziwiającą regularnością. Po dwóch sezonach w Ternanie, którą przeprowadził z Serie C2 (czwarta liga) do Serie B przeniósł się do pierwszoligowego Empoli, ale został zwolniony zanim jeszcze rozpoczął się sezon. Dokonał ''cudu Chievo'', z którym najpierw awansował do Serie A, a potem w pierwszym sezonie zakwalifikował się do Pucharu UEFA. Przeniósł się do Porto - świeżo upieczonego triumfatora Ligi Mistrzów osieroconego przez Jose Mourinho. Został zwolniony po 15 dniach zanim zdążył poprowadzić klub w jakimkolwiek meczu o punkty.

W Romie nie wytrzymał nawet pół roku - został zwolniony po serii porażek. W Palermo nie przepracował roku, choć na początku szło mu bardzo dobrze - klub zakwalifikował się do pucharów, w kolejnym sezonie na początku był rewelacją i awansował do fazy grupowej Pucharu UEFA. Z czasem grał jednak coraz gorzej i w połowie sezonu del Neriemu podziękowano. Trener wrócił do Chievo, z którym po porażce w ostatniej kolejce spadł z ligi. W ostatnich dwóch sezonach prowadził Atalantę, poprzedni zakończył na 11. miejscu.

W Sampdorii jednak del Neri jak na razie radzi sobie świetnie. Zaczął od zmiany ustawienia i uporządkowania tyłów. Zamiast 3-5-2 lub wręcz 3-6-1, któremu hołdował jego poprzednik, del Neri zaczął grać czterema obrońcami ubezpieczanymi jeszcze dodatkowo przez jednego z pomocników. Nakazał też napastnikom - Antonio Cassano i Giampaolo Pazziniemu - atakować rywali głęboko na ich połowie. Poskutkowało. Del Neri sporo czasu poświęcił też na indywidualne treningi strzeleckie, szczególnie z pomocnikami. Poskutkowało również. Rozstrzelał się Mannini, zaczęli strzelać i inni.

Dzięki temu drużyna przestała zależeć od tylko jednego zawodnika - Antonio Cassano. Największej gwiazdy zespołu, ale i największego dla niego zagrożenia, kiedy przychodził w czerwcu 2007 r. Cassano bowiem to geniusz na boisku, ale poza boiskiem szaleniec, kłócący się wszędzie i ze wszystkimi. Także z del Nerim, z którym spotkał się w Romie.

Tak przynajmniej było aż do teraz i być może to jego przemiana sprawiła, że Sampdoria z przeciętniaka zmieniła się w drużynę groźną dla każdego. Cassano, wyrzucony z Realu Madryt dwa lata temu, w Genui od początku grał bardzo dobrze, ale na wyniki drużyny się to nie przekładało. Aż do teraz. W meczu z Interem nie zachwycił, a jednak jego zespół wygrał. Cassano bowiem nareszcie dojrzał. Na boisku haruje, dużo biega i przede wszystkim - podaje. W lidze strzelił jak na razie tylko jedną bramkę, za to zaliczył cztery asysty - najwięcej w zespole.

W dodatku zachowuje się jakby wreszcie zrozumiał, że piłka nożna to sport zespołowy. W wielkim dwuczęściowym wywiadzie dla ''La Gazzetta dello Sport'' Cassano długo przekonywał, że się zmienił i że chciałby zerwać z wizerunkiem złego chłopca. Zachowuje się tak, jakby, po raz pierwszy chyba w karierze, rzeczywiście zależało mu na czymś takim, jak atmosfera w drużynie. I jak na razie atmosfera jest znakomita, a piękny sen trwa.

Co oczywiście wcale nie znaczy, że będzie trwał wiecznie. Napastnik Giampaolo Pazzini nawet po zwycięstwie nad Interem przekonywał, że zdobycie mistrzostwa przez Sampdorię jest ''prawie niemożliwe''. Faktem jednak jest, że póki co w Genui dzieje się historia. Ostatni raz Sampdoria prowadziła w Serie A w sezonie 1990/91, kiedy jedyny raz w historii wygrała mistrzostwo Włoch. Jej gwiazdami byli wtedy Gianluca Vialli i Roberto Mancini, w bramce stał Gianluca Pagliuca, a zaporą nie do przejścia w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów okazała się dla niej Legia Warszawa z debiutującym Wojciechem Kowalczykiem.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.