Chorąży raczej nie zdąży, czyli polska klątwa na igrzyskach

Chorążym polskiej ekipy podczas ceremonii otwarcia igrzysk w Vancouver będzie panczenista Konrad Niedźwiedzki. Co jest dobrą wiadomością dla naszych największych medalowych nadziei jak Kowalczyk, Adam Małysz i Sikora, ale niekoniecznie dobrą dla samego Niedźwiedzkiego, tak się bowiem składa, że polski chorąży podczas igrzysk nie kończy na ogół najlepiej.

Chamonix 1924 - Kazimierz Smogorzewski (dziennikarz)

Jeśli ktoś się zastanawia - jak się to wszystko zaczęło, to może zaczęło się właśnie tak. Pierwszy polski chorąży na igrzyskach nie osiągnął bowiem nic. Kompletnie nic. Czemu zresztą nie ma się co dziwić biorąc pod uwagę, że pierwszy polski chorąży nie był wcale sportowcem, ale dziennikarzem, skądinąd jednym z najwybitniejszych polskich dziennikarzy okresu między wojennego. Ponieważ siedmioosobowa polska reprezentacja spóźniła się na ceremonię otwarcia - Smogorzewski poniósł polską flagę w imieniu sportowców. Hm, a może po prostu świadczyło to o jego przenikliwości i była to pierwsza próba przechytrzenia klątwy.

St. Moritz 1928 - Andrzej Krzeptowski I (skoki, kombinacja norweska)

Jak to drzewiej bywało - mistrz wielu konkurencji. Konkretnie - mistrz Polski w kombinacji norweskiej, skokach, biegach oraz kombinacji alpejskiej. W St. Moritz postanowił zminimalizować ryzyko klątwy i wystartował tylko w dwóch. Wystarczyło - w skokach zajął 27. miejsce na 38 startujących, a w kombinacji norweskiej musiał się wycofać po tym, jak podczas biegu złamała mu się narta.

Lake Placid 1932 - Józef Stogowski (hokej)

Na igrzyska pojechał trzykrotnie, ale te, podczas których był chorążym są mu zapewne wyjątkowo niemiłe, choć Polska zajęła teoretycznie najwyższe miejsce, bo czwarte. Sęk w tym, że drużyny wystawiły zaledwie cztery kraje, które grały ze sobą po dwa mecze. Polacy przegrali z Kanadą 0:9 i 0:10, z USA 1:4 i 0:5, a z Niemcami 1:2 i 1:4.

Garmisch-Partenkirchen 1936 - Bronisław Czech (biegi narciarskie, skoki, kombinacja norweska, narciarstwo alpejskie)

''Specjalizacja zabija'' - musiał powiedzieć sobie najwyraźniej Bronisław Czech i startował aż w czterech konkurencjach gromadząc łącznie aż 24 tytuły mistrza Polski. Żeby dopełnić obrazu człowieka wszechstronnego - był też podczas igrzysk w Ga-Pa trenerem kadry biegaczy. I - w swoim trzecim podejściu do igrzysk olimpijskich - chorążym. Chorągiew szczęścia mu jednak nie dała, podobnie jak liczne podejścia. W biegach zajął miejsce 33. (indywidualnie na 18 km) i 7. (w sztafecie 4 x 10 km). W skokach był 33. W kombinacji alpejskiej był 20. Najlepszy wynik uzyskał w dyscyplinie dla wszechstronnych, czyli kombinacji norweskiej, w której był 16.

St. Moritz 1948 i Oslo 1952 - Stanisław Marusarz (skoki narciarskie)

Polski król nart, 21-krotny mistrz Polski i wicemistrz świata w skokach z Lahti (w 1938 r.) podziwiany przez samego Birgera Ruuda czyli takiego Małysza lat 50-tych w Oslo był już doświadczonym 39-letnim skoczkiem i doświadczonym chorążym polskiej ekipy. Doświadczenie nie przełożyło się jednak na wynik, Marusarz zajął bowiem dopiero 27. miejsce. W ogóle liczba 27 musi Marusarza prześladować, bo cztery lata wcześniej Polak również był 27. No, chyba, że tak naprawdę prześladowała go liczba 59. Tyle bowiem metrów uzyskiwał w obu seriach podczas igrzysk w St. Moritz i w pierwszej serii cztery lata później.

Cortina d'Ampezzo 1956 - Tadeusz Kwapień (biegi narciarskie)

Na igrzyskach debiutował osiem lat wcześniej w St. Moritz, gdzie najwyraźniej nie mógł się zdecydować i startował zarówno w biegach indywidualnie (bez sukcesów) i drużynowo (bez sukcesów), jak i w kombinacji norweskiej (również bez sukcesów). Cztery lata później stwierdził, że trzeba się wyspecjalizować i pobiegł tylko na 18 km. Zajął 41. miejsce. W Cortinie d'Ampezzo, jako chorąży pobiegł najlepiej w całej swojej olimpijskiej karierze, ale klątwy nie zwalczył. Był 16. na 15 km, 12. na 30 km i dziewiąty w sztafecie 4 x 10 km.

Squaw Valley 1960 - Józef Karpiel (kombinacja norweska)

Mistrzostwa Polski kolekcjonował niemal hurtowo, zarówno w biegach narciarskich jak i w kombinacji norweskiej i ostatecznie uskładał ich aż siedem. Na igrzyskach zajął jednak 19. miejsce na 31 startujących. Wielkim zaskoczeniem to jednak nie było - dwa lata wcześniej na mistrzostwach świata w kombinacji norweskiej był 31.

Innsbruck 1964 - Jerzy Wojnar (saneczkarstwo)

Po sukcesach w szybownictwie (trzykrotny rekordzista świata) postanowił zmienić się w sportowca podniebnego w przygruntowego i przesiadł się na sanki. I znów odnosił sukcesy - dwukrotnie był mistrzem świata (w Krynicy w 1958 r. oraz w Girenbad w 1961 r.) i raz wicemistrzem (w Krynicy w 1962 r.). Jego występ w Innsbrucku był jednak naprawdę nieudany. Wojnar zajął dopiero 28. miejsce (na 38 zawodników) tracąc do zwycięzcy ponad pół minuty. A to naprawdę sporo w sporcie, w którym decydują tysięczne części sekund.

Grenoble 1968 - Stanisław Szczepaniak (biatlon)

Jeden z najwybitniejszych polskich biatlonistów w historii przez trzy lata z rzędu zdobywał medale mistrzostw świata. W 1965 r. w Elverum zdobył brąz w zawodach drużynowych na 20 km. Rok później w Ga-Pa był już drugi w sztafecie 4 x 7,5 km. Na rok przed igrzyskami wziął swoje sprawy w swoje ręce i nogi i w indywidualnym biegu na 20 km został wicemistrzem świata. A na igrzyskach? Cóż, jeśli czwarte miejsce rzeczywiście jest najgorsze dla sportowca, to Szczepaniak musiał się czuć po Grenoble wyjątkowo podle. Był czwarty i w indywidualnym biegu na 20 km i w sztafecie 4 x 7,5 km.

Sapporo 1972 - Andrzej Bachleda-Curuś (narciarstwo alpejskie)

Do Sapporo jechał po medal, zresztą nic dziwnego biorąc pod uwagę, że w klasyfikacji Pucharu Świata w slalomie ostatecznie zajął w tym sezonie drugie miejsce. Klątwa jednak zrobiła swoje -w slalomie specjalnym zajął dopiero 10. miejsce. W slalomie gigancie szanse pogrzebał już w pierwszym przejeździe, w którym zajął dopiero 17. miejce. Choć w drugim był czwarty - ostatecznie został sklasyfikowany na 9. miejscu.

Innsbruck 1976 - Wojciech Truchan (biatlon)

Rok wcześniej Wojciech Truchan został brązowym medalistą mistrzostw świata w Anterselvie w sztafecie 4x7,5 km. W Innsbruku jednak niesiona przez niego flaga przyniosła całej sztafecie pecha i Polacy zajęli dopiero 12. miejsce na 15 startujących sztafet. Jeszcze większego pecha Truchan przyniósł samemu sobie i w biegu na 20 km zajął 28. miejsce pudłując aż ośmiokrotnie.

Lake Placid 1980 i Sarajewo 1984 - Józef Łuszczek (biegi narciarskie)

Pierwszy polski mistrz świata w biegach narciarskich (złoto na 15 km i brąz na 30 km w mistrzostwach świata w Lahti w 1978 r.) i 36-krotny mistrz Polski - to brzmi dumnie. 36. zawodnik biegu na 15 km, 41. zawodnik biegu na 30 km i 27. zawodnik biegu na 50 km igrzysk w Sarajewie - już tak dumnie nie brzmi.

Dużo bliżej było cztery lata wcześniej, a dwa lata po wiekopomnym wyczynie w Lahti. Lepiej, ale nie dość dobrze. Łuszczek zbliżał się do strefy medalowej, ale medalu nie zdobył - w biegu na 15 km był 6., w biegu na 30 km - 5. Na 50 km był 17.

Calgary 1988 i Albertville 1992 - Henryk Gruth (hokej)

Dorobek olimpijski Henryka Grutha jest niepodważalny, nawet jeśli podobny nieco do nagrodzonej elokwencji Mikołajka, w której ilość dominowała nad jakością. Jeden z najlepszych polskich hokeistów w historii wystąpił na igrzyskach czterokrotnie i obserwował regularne spadanie polskiej reprezentacji w otchłanie... Generalnie w otchłanie.

W Calgary polski hokej zaczął z wysokiego C, żeby tylko w widowiskowy sposób z tego wysokiego spaść. Reprezentacja Polski na początek minimalnie przegrała z Kanadą 0:1 i zremisowała 1:1 ze Szwecją na kilka dni wzbudzając w każdym chłopcu na każdym polskim podwórku chęć zostania bramkarzem Gabrielem Samolejem. Potem doszło jeszcze zwycięstwo 6:2 z Francją i wszystkim się zdawało, że polscy hokeiści zagrają jeszcze, ale doszło do kontroli antydopingowej Jarosława Morawieckiego i było pozamiatane. U Polaka wykryto podwyższony poziom testosteronu (rzekomo zaszkodził mu barszcz z krokietami na przyjęciu polonijnym), wynik meczu z Francją zweryfikowano jako walkower dla rywali i było po wszystkim. Polacy przegrali jeszcze ze Szwajcarią 1:4 i z Finlandią 1:5 zajmując w swojej grupie 5. miejsce. W meczu o miejsca 9-10 Polacy również przegrali (2:3 z Austrią). Jedynym przejawem sprawiedliwości dziejowej mogło być to, że Polacy w klasyfikacji generalnej wyprzedzili Francję.

W Albertville Gruth uczestniczył już w olimpijskim pogrzebie polskiego hokeja. Polacy zebrali straszliwe cięgi w fazie grupowej (2:7 ze Szwecją, 1:9 z Finlandią, 1:7 z Włochami0:3 z USA i 0:4 z Niemcami), a w meczach o miejsca 9-12 przegrali ze Szwajcarami 2:7. Dopiero na koniec wygrali z Włochami 4:1, dzięki czemu w swoim pożegnalnym występie na igrzyskach (nie tylko w Albertville, ale w ogóle) nie byli ostatni.

Lillehammer 1994 - Tomasz Sikora (biatlon)

Choć Tomasz Sikora zdobył pierwszy w historii polskiego biatlonu medal olimpijski - potrzebował aż czterech olimpijskich podejść, żeby tego dokonać (nie mówiąc już o tym, że na każdych igrzyskach startował w kilku konkurencjach). Po raz pierwszy - jako 21-latek - w Lillehammer. Ciężar flagi będzie chyba najlepszym wspomnieniem Sikory z olimpijskiego debiutu, bo na pewno nie będą nim wyniki. Ani 32. miejsce na 10 km, ani tym bardziej 47. miejsce w biegu na 20 km. Ach tak, Sikora startował w Lillehammer także w sztafecie. Polska zajęła 8. miejsce na 18 startujących reprezentacji.

Nagano 1998 - Jan Ziemianin (biatlon)

Były to dla niego trzecie i ostatnie igrzyska w karierze. Teoretycznie - najlepsze, zajął w nich bowiem piąte miejsce, najwyższe w historii swoich startów na igrzyskach. Szkoda tylko, że w Nagano Ziemianin startował jedynie w sztafecie 4x7,5 km i ze wszystkich Polaków był w niej najwolniejszy.

Salt Lake City 2002 - Mariusz Siudek (łyżwiarstwo figurowe)

Mariusz Siudek wraz z partnerką Dorotą Zagórską już wtedy także Siudek nie był może w Salt Lake City kandydatem do medalu, ale czwarte miejsce na mistrzostwach Europy dawało pewne nadzieje. Płonne - ostatecznie nasza para sportowa zakończyła konkurs na siódmym miejscu, a sam konkurs zakończył się jednym z największych skandali w historii zimowych igrzysk, w wyniku którego zmieniono werdykt sędziów i ostatecznie przyznano dwa złote medale.

Turyn 2006 - Paulina Ligocka (snowboard)

Jeśli ktoś nie wierzy w klątwę - powinien zainteresować się losami polskich chorążych z Turynu. Pierwotnie flagę miała nieść Jagna Marczułajtis, ale z powodu choroby w ogóle nie wzięła udziału w ceremonii otwarcia. W zawodach jej to nie pomogło - zajęła 17. miejsce. Zastąpiła ją inna snowboardzistka - Paulina Ligocka, o której mówiło się nawet jako o naszej nadziei na medal. Ligocka jednak nie weszła nawet do 12-osobowego finału. Twierdziła wprawdzie, że skrzywdzili ją sędziowie, ale to nawet dobrze pasuje do wizerunku klątwy chorążego.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Agora SA