Surowa Lekcja Dyscypliny: Odcinek 5 - Snowboarding

Igrzyska w Vancouver trwają i chociaż licznik polskich medali wciąż tkwi na liczbie 1, to licznik kolejnych części naszego przeglądu olimpijskich dyscyplin wciąż sunie do przodu. Dziś pokazuje on liczbę pięć, co znaczy, że czeka Was odrabianie lekcji o snowboardningu.

Lekcja historii

Jeśli można wydać autobiografię Miley Cyrus i biografię Roberta Pattinsona, to o historii snowboardu można napisać opasłe tomisko. W końcu pierwsze zawody w tym sporcie rozegrano na długo przed narodzeniem wspomnianych gwiazdek, czyli w 1981. Nim jednak ktokolwiek mógł rywalizować trzeba było wpaść na to, żeby zamiast dwóch małych desek przyczepiać sobie do nóg jedną dużą. Podobno próbowano tego już jakieś 100 lat temu, ale chyba próby te nie były specjalnie udane, bo pierwszy snowboard wyprodukowano w 1965... albo w 1970 - zależy komu wierzyć, bo o miano autora pierwszej deski walczy kilku konstruktorów. Którykolwiek nie miałby racji, to ziarno zostało zasiane, a deska stworzona i snowboardy szybko zaczęły rozchodzić się jak ciepłe bułeczki, kiełkując w szybko rozwijającą się dyscyplinę. Stoki zaroiły się więc od dzieciaków na deskach, które uznały, że taki fajny wynalazek trzeba odpowiednio wykorzystać. Dzięki temu w latach '80 do zwykłego zjeżdżania deskę zaczęto wykorzystywać do robienia różnorakich ewolucji. A wszystko to rozwijało się wręcz błyskawicznie i już w 1998 deska wkroczyła na igrzyska. W Nagano rozegrano dwie snowboardowe konkurencje - half-pipe i slalom gigant. W 2006 w Turynie dorzucono jeszcze zawody w snowcrossie. Aby dowiedzieć się co to za zwierzęta i jak często trzeba je karmić, zapraszam na zajęcia praktyczno- techniczne.

Lekcja ZPT

Zasadniczo w snowboardzie chodzi o to, żeby mieć luźne ciuchy i dobrze się bawić. Dbają o to między innymi przepisy, które zabraniają zawodnikom noszenia jednoczęściowych obcisłych strojów. Ma to strzec przed tym, by sport wywodzący się z luzackiej rozrywki nie przeistoczył się w technologiczny wyścig, w którym nie liczy się zabawa, tylko wyniki. W ramach dobrej zabawy snowboardziści rywalizują w jakimś miliardzie deskowych konkurencji, które powstały w ciągu ostatnich lat. Na igrzyskach można zobaczyć trzy z nich - slalom gigant, half-pipe i snowcross. Jeśli chcecie być trendy, groovy, jezzy czy inne whiskey albo po prostu orientować się co w Vancouver piszczy powinniście je rozróżniać. Chyba najlepiej znaną snowboardową konkurencją jest slalom gigant , czyli po prostu zjazd z górki po ustalonej trasie. Od swojego narciarskiego odpowiednika różni się tym, że rozgrywany jest równolegle (w Nagano był także slalom indywidualny), czyli jednocześnie zjeżdża dwóch zawodników, dzięki czemu sportowcy rywalizują nie z czasem, ale ze sobą bezpośrednio. Wygrywa zaś ten, kto dojedzie pierwszy... albo dojedzie w ogóle. Cała zabawa wygląda zaś tak .

Wprawdzie w Vancouver reprezentantów w tej dyscyplinie nie mamy, ale na poprzednich trzech igrzyskach z deską śmigała Jagna Marczułajtis, która nawet miała medal... prawie. W Salt Lake City była bowiem czwarta. W Turynie poszło jej jednak znacznie gorzej, ale za to miał ją kto pocieszać, bo wraz z nią posłaliśmy w bój Blankę Isielonis.

Kolejna snowboardowa zabawa to half-pipe czyli idealne rozwiązanie, dla wszystkich, którzy chcieliby być jednocześnie Mr Freezem i Tonym Hawkiem. Jest to bowiem śniegowy odpowiednik deskorolkowych ewolucji, który wygląda bardzo efektownie

Wygrywa ten, kto robi lepsze ewolucje i wyżej lata. Nie wygrywa ten, kto boleśniej upada. Ostatnia deskowa konkurencja to jeden z najnowszych olimpijskich nabytków, czyli snowcross . Tutaj czwórka zawodników mknie wspólnie po torze, na którym dla utrudnienia przygotowano przeszkody. Wygrywa ten, kto dojedzie pierwszy. A dojedzie pierwszy ten, kto się nie przewróci. A nie przewróci na pewno ten, komu nie wpadnie do głowy, by zwycięstwo przypieczętować efektownym trikiem. Tak zaś w Turynie uczyniła Lindsey Jacobellis, która pewnie sunęła po złoto, kiedy nagle przypomniała sobie, że snowboardową karierę zaczynała od robienia ewolucji. Dzięki temu zrobiła to

I mistrzowski tytuł z pozdrowieniami oddała Szwajcarce Tani Frieden. W Vancouver chciała pokazać, że naprawdę jest najlepsza na świecie i w półfinale znów chwilę przed metą zaprezentowała efektowną sztuczkę, ale tym razem nie przewróciła się. To było już jednak bez znaczenia, bo wcześniej wpadła w chorągiewkę, co kosztowało ją dyskwalifikację i koniec marzeń o podium. Wprawdzie mały finał pewnie wygrała, ale dało jej to zaledwie piąte miejsce i wyczyn z Turynu pewnie znów będzie jej się śnił po nocach.

Aby z przyjemnością oglądać snowboarding trzeba go przede wszystkim oglądać i widząc go w programie nie przełączać na cokolwiek innego. Pewnie dla niektórych może to być problem, bo snowboard rzeczywiście nie brzmi zbyt zachęcająco, ale to naprawdę efektowna dyscyplina i warto się przemóc. Można więc przed transmisją jakoś potrenować na przykład rozwieszając kartki z napisem ''snowboard'' w różnych miejscach domu i nie uciekać na ich widok. Uwaga - wieszanie na notatkach, odkurzaczu lub płytach Feela (o ile macie coś z tego w domu) może dać odwrotny efekt. Jeśli zaś chodzi o to, jak oglądać snowcross, to najlepiej na powtórkach, gdyż zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn zawody już się skończyły. A uczyniły to przy akompaniamencie upadających zawodników i odpadających już na starcie faworytów.

Lekcja geografii

Snowboard na igrzyskach jest dopiero od 1998, więc trudno mówić o jakichś liderach wszech czasów czy długofalowych tendencjach. Nie zmienia to faktu, że najbardziej wymiatają Amerykanie i niezależnie od konkurencji, na podium niemal zawsze można znaleźć chociaż jednego Jankesa (lub Jankeskę). Mocno trzymają się też Francuzi, Szwajcarzy i Ligoccy. Z tym, że ci ostatni nie dzięki liczbie medali, a liczbie siebie. Do Vancouver wysłaliśmy bowiem aż troje Ligockich - Paulinę, Mateusza i Michała. Dzięki temu Ligoccy są w Vancouver liczniejsi niż kilkanaście reprezentacji. Niestety, nie przełoży się to raczej na medale, bo Mateusz w snowcorossie wypadł bardzo słabo, a pozostała dwójka będzie walczyć w half-pipie, ale do omawiania ich szans na podium odpowiedniejsza niż lekcja geografii byłaby lekcja religii. Bez interwencji boskiej raczej przez światową czołówkę się nie przedrą, chociaż nie byłbym sobą, gdybym nie wierzył, że tamtą trafi piorun, ta upadnie, inna stwierdzi, że nikt jej nie rozumie i zostanie emo, a Paulina pojedzie rewelacyjnie i zdobędzie medal. A jeśli już wspomniałem o emo, to emo i ich obcisłe ciuchy  to według jednego z najlepszych snowcrossowców świata i czwartego zawodnika z Vancouver - Nate'a Hollanda - jeden z głównych problemów snowboardu . Na miejscu Nate'a specjalnie byśmy się nie martwili, gdyż jak wspominałem przepisy są po jego stronie. Na Waszym miejscu zacząłbym zaś ściskać kciuki. Dziś bowiem rozegrany zostanie half-pipie mężczyzn, a już jutro kobiet i bez wspomnianych błyskawic i interwencji sił nadprzyrodzonych Ligockiej bardzo ciężko będzie wygrać z mistrzyniami z Salt Lake City i Turynu, czyli odpowiednio Kelly Clark i Hannah Teter oraz resztą murowanych kandydatek do medalu. Śnieg jest jednak śliski, a liderzy lubią czasem sprawdzić czy także miękki, więc jakieś szanse zawsze są.

Andrzej Bazylczuk

Copyright © Agora SA