Tottenham czyli droga do piekła i z powrotem

Według znanej anegdoty Tottenham Hotspur jest jak osoba trafiająca do czyśćca - ani wystarczająco dobra, by zdobyć mistrzostwo Premier League i pokrzyczeć ze świętym Piotrem ''Stand up if you hate Arsenal'', ale nie aż tak zła, by trafić do piekła zwanego w niektórych religiach (a w zasadzie w jednej religii, tej której wyznawcy to angielscy kibice) ''Championship''. Czyli w skrócie: typowa drużyna środka. W zeszłym sezonie, mimo wydawanych regularnie na transfery budżetów kilku państw i organizacji międzynarodowych wydawało się nawet, że ten ''środek'' przesunął się znacząco w kierunku strefy spadkowej, ale Tottenham odkupił już swoje winy i jest szansa, że w przyszłym roku zobaczymy go w Lidze Mistrzów obok takich potęg jak FC Barcelona, Inter Mediolan czy CFR Cluj.

Starsi kibice ''Kogutów'' pytają młodszych czym jest ta ''Liga Mistrzów'' i czy można się tym zarazić drogą kropelkową, młodsi zaś są ciągle w szoku. W zeszłym roku pod wodzą Juande Ramosa, który z marszu w 2008 roku wygrał ze Spursami Najmniej Prestiżowy i Najbardziej Piwny Z Najważniejszych Angielskich Pucharów czyli Carling Cup ekipa z północnego Londynu zaczęła sezon z dwoma punktami w pierwszych ośmiu meczach. ''Cudotwórca'' Ramos, który wcześniej dwa razy z rzędu zdobył ś.p. Puchar UEFA z Sevillą, a chodziłyby słuchy, że wygrałby go nawet mając w składzie 22 opakowania po płatkach śniadaniowych przebrał się za lampę, ale prezes Levy i tak go znalazł i wyrzucił na niegościnny londyński bruk, z którego Hiszpan trafił do Realu Madryt, w którym jak wiemy już go nie ma. A nie ma go głównie dlatego, że wyleciał i został zatrudniony w CSKA Moskwa. Z którego nawiasem mówiąc również wyleciał i to po zaledwie 47 dniach. W każdym razie tonący brzytwy się chwyta, a Tottenham chwycił się Harry`ego Redknappa, który brzytwą nie jest, chyba że brzytwą Ockhama - Anglik nie mnoży problemów, nie szuka ich, nie obwinia za porażki sędziów, niesprzyjającą pogodę, terminarz rozgrywek czy złośliwą murawę stadionów rywali. Dla niego piłka nożna jest prosta - wystarczy strzelić jedną bramkę więcej niż przeciwnik, zainkasować trzy punkty, wypłacić piłkarzom pensję, zgiąć i spakować Croucha do walizki i jechać dalej.

Z takim trenerem ''Koguty'' zaczęły ten sezon od zwycięstwa 2:1 nad Liverpoolem, które samo w sobie jeszcze o niczym nie świadczyło, bo nikt nie przewidział, że to dopiero początek dobrej passy Tottenhamu i, no cóż, nie najlepszej passy Liverpoolu, którego w tym sezonie nie powinno chyba sponsorować ''probably the best beer in the world'', ale piwo Wojak. Po kilku kolejnych zwycięstwach nagle okazało się, że Spurs zanotowali najlepszy start od sezonu 1960/1961, kiedy to po raz ostatni na White Hart Lane zabrzmiało ''We are the champions''. A raczej zabrzmiałoby, gdyby nie to, że zostało skomponowane 16 lat później.

Potem przyszły zdecydowane porażki 1:3 z MU oraz 0:3 z Chelsea, a przede wszystkim 0:3 z największym i bardzo lokalnym rywalem z Emirates Stadium  i wydawało się, że Tottenham poznał wreszcie swoje miejsce w szeregu. Ale tylko się wydawało. Ciułane po cichu, a od czasu do czasu całkiem głośno punkty (3:0 z Manchesterem City, 9:1 z Wigan) wywindowały zespół na piąte miejsce w tabeli, dające start w Lidze Europejskiej. Zespół, którego najlepszy obrońca Ledley King ma kolana składające się w połowie z kolan, a w połowie z części do dwudziestoletniego Opla Corsy i który nie może normalnie trenować, ani grać dwóch spotkań w jednym tygodniu. Zespół, który na szpicy ma Romana Pawliuczenkę - napastnika, stwarzającego sobie często wyśmienite sytuacje strzeleckie, tylko zapominającego kończyć je zdobyciem bramki. Zespół, który w połowie sezonu wypożyczył do Celtiku najlepszego strzelca w historii reprezentacji Irlandii, charyzmatycznego Robbiego Keane`a. Zespół, którego najskuteczniejszym snajperem (18 bramek w lidze) jest równie utalentowany co obrażalski Jermaine Defoe, do którego nawet Smerf Maruda mógłby mówić ''wodzu''. Zespół, który w ostatnich spotkaniach sezonu miał grać bez Chorwatów Niko Kranjcara, Vedrana Ćorluki zawieszonego za kartki Wilsona Palaciosa, Jermaine`a Jenasa oraz ''małego rycerza'' Aarona Lennona. I to grać w ostatnich sześciu kolejkach z gigantami - kolejno Arsenalem, Chelsea, Manchesterem United i City, a także z turystami ubranymi w koszulki Boltonu i Burnley. I co?

I zarówno Arsenal, jak i The Blues zostały z White Hart Lane odprawione z kwitkiem, na którym Harry Redknapp własnoręcznie napisał ''1:2'', choć mecz z ekipą Romana Abramowicza Carlo Ancelottiego ''Koguty'' lekką nogą powinny wygrać przynajmniej 4:0. Dodatkowo obie londyńskie ''potęgi'' swoje bramki strzelały dopiero w końcówkach spotkań. Spotkań przeciwko drużynie, w której barwach w spotkaniu z Arsenalem wybiegł na przykład na boisko niejaki Danny Rose (pierwszy występ od pierwszej minuty w karierze w Spurs) i strzelił być może bramkę sezonu. W obu potyczkach na ławce ''Kogutów'' zasiadały zaś takie sławy jak Kyle Walker i Jake Livermore, których nazwiska przeciętnemu zjadaczowi Premier League znad Wisły nic nie mówią. To znaczy mówią - że ten pierwszy to coś jak whiskey, której ten drugi może wypić dużo .

Okazuje się, że budowana powoli, bardzo powoli, niczym katedra Gaudiego (tu cegiełka, tam fresk, gdzieniegdzie jeszcze Peter Crouch czy inny Sebastien Bassong) ekipa z WHL jest groźna niczym nieszczepiony rottweiler. Czy skończy się to Ligą Mistrzów? Może tak być. Na cztery kolejki i dwa mecze z różnymi Manchesterami przed końcem Spurs zajmują czwarte miejsce w tabeli z dwoma punktami przewagi nad Petrochemią Manchester nad Man City. Fani Tottenhamu, wieczni pesymiści, w awans swojego ukochanego zespołu do LM uwierzą jednak dopiero, kiedy jego spotkania będzie można obejrzeć w skrótach Champions League nadawanych przez Polsat i kiedy obudzony w środku nocy Roman Kołtoń będzie w stanie wyrecytować z pamięci skład ''Kogutów'', nie pytając ''Prawda, Mati?''. Tym bardziej, że kiedy ostatni raz drużyna z północnego Londynu była tak blisko Ligi Mistrzów czyli w sezonie 2005/2006 ich czwarte miejsce zajęła w ostatniej chwili inna drużyna z północnego Londynu czyli wiadomo jaka, bo przed meczem decydującym z drużyną ze wschodniego Londynu (wiadomo jaką) , cała ekipa ''Kogutów'' struła się lazanią.

Łukasz Miszewski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.