A oto, jak wyglądało to po kolei:
1. Z Anglii do San Diego piłkarze lecieli łącznie zaledwie 42 godziny, ponieważ odwołano im jeden z lotów, na który mieli się przesiąść. Podobno po drodze zahaczyli także o Atlantydę, koniec tęczy i miejsce, w którym zaginął talent Macieja Iwańskiego.
2. Pomocnik Tom Kilbey i bramkarz Jon Stewart doznali urazu podczas drugiego spotkania tournee z drużyną z Edmonton.
3. Zamiast w miarę bezproblemowo odlecieć z Kanady do Waszyngtonu, drużyna musiała czekać 28 godzin na lotnisku w Chicago z powodu burzy. - W tym czasie zdążylibyśmy spokojnie dostać się do Australii - skomentował to nowy trener Portsmouth Steve Cotterill.
4. Podczas gdy zawodnicy i sztab klubu z nudów zdążyli na O`Hare rozwiązać zagadkę skarbu templariuszy, ich bagaż stał na zewnątrz lotniska w deszczu. Żeby było jeszcze nieśmieszniej, 14 toreb nigdy nie dotarło do Waszyngtonu. W tym ta z klubowymi strojami.
5. Po trzech dniach bez żadnego treningu i zaledwie czterech godzinach snu Anglicy zmierzyli się z DC United. W cieniu było wtedy niemal dokładnie 40 stopni.
6. Jako że nie mieli własnych strojów, Pompey musieli wystąpić w wyjazdowych kompletach swoich amerykańskich przyjaciół. Wyglądało to tak
AP/Nick Wass
- Podczas gdy przybysze ze Starego Kontynentu wypacali z siebie narządy wewnętrzne, Amerykanie zaaplikowali im cztery bramki i nie stracili żadnej. Gracze Portsmouth stracili za to po cztery kilogramy. Wszyscy. Oraz zawodnika wyrzuconego z boiska za oplucie jednego z rywali. A także bramkarza Jamiego Ashdowna, który doznał kontuzji.
Czy ktoś jeszcze wierzy w to, że Portsmouth nie jest przeklęte?
ŁM