Poligon: "To se ne vrati" (oby!) czyli pucharowe boje z Czechami

Nie jest dobrze. Zdecydowanie nie jest dobrze, a chyba nawet jest źle. Ale to dobrze, że jest źle, bo skoro jest źle, to w przyszłości może być lepiej. Bo gdyby teraz było dobrze, to w przyszłości mogłoby być źle i wtedy byłoby gorzej. Zwłaszcza, gdyby tu było przedszkole. W przyszłości.

Dziś Lech Poznań będzie próbował odrobić straty z pierwszego meczu ze Spartą Pragą. Ciekawe, co łatwiej będzie odrobić: bramkę strzeloną przez Czechów, zaufanie kibiców czy dość mocno nadwyrężoną w tegorocznych meczach opinię o zespole? W oczekiwaniu na rozstrzygnięcie tak (nie)istotnych kwestii oraz na pierwszy gwizdek sędziego - przypomnijmy sobie historię polsko-czeskich pojedynków pucharowych. Kto wie, może takie małe historyczne mambodżambo pomoże Lechowi? Przed pierwszym meczem nie wspominaliśmy i skończyło się jak się skończyło

Pierwszy pucharowy pojedynek polsko-czeski odbył się bardzo dawno temu. Bardzo, bardzo dawno temu - w czasach, gdy Polską rządził towarzysz Wiesław, w Opolu odbył się pierwszy Festiwal Polskiej Piosenki, Nałęczów uzyskał prawa miejskie, a publiczność waliła do kin na ''Zbrodniarza i pannę'', ''Skąpanych w ogniu'' i ''Godzinę pąsowej róży''. Wtedy właśnie, w listopadzie 1963 roku Górnik Zabrze podejmował u siebie mistrza Czechosłowacji, drużynę Dukli Praga. Stadion Górnika trzeszczał w szwach - na trybunach zasiadło ponad 76 00 ludzi. Nic dziwnego - w składzie Dukli znajdowali się przecież aktualni wicemistrzowie świata: Novak, Masopust, Pluskal, Jelinek (dwaj pierwsi byli także brązowymi medalistami mistrzostw Europy z 1960 roku). Już w piątej minucie zabrzańskie gołębie dostały zawału serca, a górnicy dołowi z niepokojem odczuli lekkie tąpnięcie - to cały stadion wyskoczył w górę (i wylądował, oczywiście), gdy Jerzy Musiałek zdobył bramkę dla Górnika. Czesi rzucili się do odrabiania strat, ale zabrzańska obrona, kierowana przez Stanisława Oślizłę, grała koncertowo, Hubert Kostka łapał każdą piłkę lecącą w stronę jego bramki, a kiedy pika trafiała do Ernesta Pohla, publiczność wstawała z miejsca, podkręcała fonię, a Czechom zaczynały trząść się nogi. Druga połowa wyglądała podobnie - pięć minut po gwizdku gola zdobył Włodzimierz Lubański, Czesi próbowali przebić głową mur, ale - jak mógłby powiedzieć pewien pierwszy sekretarz - śląska woda gruchotała kości ich ataków. Hmm... to chyba jednak mógłby powiedzieć Lesio Kubajek. Ewentualnie Władysław Machejek.

W rewanżu nie było już tak różowo. Prażanie doszli do wniosku, że skoro mają mistrzowski noblesse, to Górnik niech się obliże - Kucera trafił w 18. minucie, minutę później drugą bramkę zdobył Masopust i Dukla odrobiła straty. Na drugą połowę zabrzanie wyszli z nadzieją, ale w 46. minucie znowu trafił Kucera, w 48. Jelinek i nadzieja powiedziała: ''Nic tu po mnie. Wy sobie grajcie, a ja idę do gospody''Pod kielichem', gdzie będę spożywała napoje wyskokowe i cytowała pana Palivca''. I poszła sobie - nie widziała honorowej bramki, którą dla Górnika strzelił Zygfryd Szołtysik.

Rok później Górnik otrzymał od losu szansę rewanżu: ten sam puchar, ten sam rywal. Czesi przystępowali do pojedynku z szerokimi uśmiechami, publiczność praska uznała, że zamiast marznąć na meczu, którego wynik jest oczywisty, lepiej pójść na spektakl teatru Semafor, bo podobno niejaki Karel Gott ślicznie śpiewa, że ma oczy zawiane śniegiem. I rzeczywiście - co prawda wynik otworzył Włodzimierz Lubański, strzelając gola już w szóstej minucie, ale Vacenovski wyrównał w 22. minucie, a w drugiej połowie istniała już tylko Dukla: Nedorost (58.), Maspoust (85.), Nedorost (87.), dziękujemy uprzejmie, zapraszamy ponownie. Gdy w drodze powrotnej smutny zespół Górnika przechodził obok gospody ''Pod kielichem'' - nagle otwarły się drzwi i ze środka wypadła nadzieja, krzycząc: ''Na Belehrad! Na Belehrad!''. Następnie nadzieja odbiła się od ściany, wpadła na któregoś zabrzańskich graczy, zachichotała radośnie: ''Nie martwa się, chopy! Jo wom pedom - domy rade!'', po czym zasnęła słodko i nawet czescy celnicy nie mogli jej dobudzić.

Dwa tygodnie później okazało się, że jednak warto było mieć nadzieję: w 32. minucie bramkę dla Górnika zdobył Ernest Pohl. Prażanie wzruszyli ramionami, bo jeden plus jeden to tylko dwa, a dwa to mniej niż cztery. Ale Ernest Pohl zdobył drugą bramkę, trzecią dołożył Jerzy Musiałek i stan rywalizacji został wyrównany. Rozpaczliwe ataki Czechów zostały odparte przez polską obronę, rozpaczliwe ataki Polaków zostały odparte przez obronę czeską, sędzia odgwizdał koniec spotkania, a regulamin powiedział, ze do trzech razy sztuka.

Trzecie spotkanie rozegrano na gruncie neutralnym, w Duisburgu. 13 tysięcy widzów przez 90 minut obserwowało zmagania Górnika i Dukli, obserwowało rajdu Pohla i Lubańskiego, strzały Nedorosta i Kabata, parady Huberta Kostki i Pavela Kouby, nie spuszczało oka z piłki wędrującej to na jedno to na drugie pole karne. Okazało się jednak, że ''najważniejsze jest niewidoczne dla oczu''. W każdym razie dla oczu widzów siedzących na trybunach - mecz zakończył się bezbramkowym remisem i o awansie do dalszych gier miał decydować rzut maleńką monetą. Sędzia Gerhard Schulenburg wyciągnął jednomarkówkę, Ladislav Novak i Stanisław Oślizło wybrali strony, arbiter podrzucił monetę

- Jeeeeeeeeeeee! - wrzasnęli piłkarze Dukli.

- Och-żeż jejku-jejku! - jęknęli piłkarze Górnika i wrócili do Zabrza. Bez nadziei, bo ta zasiedziała się w jakiejś miejscowej bierstube, ale nadal cytowała pana Palivca z Pragi.

Rok później Górnik znowu trafił na rywala z Pragi, ale tym razem był to zespół Sparty. Mecz był nerwowy, brutalny i trwał praktycznie tylko do do 35. minuty. Wtedy właśnie enerdowski sędzia Rudolf Glockner odgwizdał rzut karny dla gospodarzy, Andrej Kvasnak (kolejny wicemistrz świata z mundialu Chile) strzelił celnie i zrobiło się 1-0. Po przerwie bramki dla Sparty strzelali jeszcze Jilek i Vrana, trzy-zero i do zobaczenia w Zabrzu. ''Czy macie jeszcze nadzieję?'' - pytali dziennikarze piłkarzy Górnika.

- Nie, w 36. minucie wyszła ze stadionu i ostatnio widziana była ''Pod kielichem'', gdzie cytowała pana Palivca. Ktokolwiek wiedziałby o losie zaginionej...

W meczu rewanżowym było równie smutno: Ivan Mraz w 17. minucie na 0:1, w 78. minucie ten sam zawodnik trafił na 0:2 i cytaty z pana Palivca rzucali już wszyscy kibice Górnika. Parę minut przed końcem honorowego gola strzelił Zygfryd Szołtysik, ale do dalszych gier awansowała Sparta Praga.

W sezonie 1971/1972 w Pucharze Miast Targowych a, nie - przepraszam, to przecież była pierwsza edycja pod nazwą ''Puchar UEFA''... w Pucharze UEFA zatem na Union Sklo Teplice trafiła drużyna Zagłębia Wałbrzych. Słucham? Nie, żadna pomyłka, dlaczego pomyłka? Naprawdę była kiedyś taka drużyna (i jest znowu), nie tylko grała w I lidze, ale spędziła w niej sześć sezonów (punktowy dorobek ma lepszy niż 1. FC Katowice, Piast Gliwice, Czarni Lwów itd.). i w sezonie 1970/71 zdobyła trzecie miejsce, ustępując jedynie Legii Warszawa i Górnikowi Zabrze. Nagrodą był występ w Pucharze UEFA i trzeba powiedzieć, że Zagłębie wstydu nam nie przyniosło. Pierwszy mecz z Czechami wałbrzyszanie wygrali 1:0, a w rewanżu obie drużyny urządziły kibicom zgromadzonym na stadionie w Teplicach stan przedzawałowy, że proszę siadać. W 65. minucie gola strzelił Kwiatkowski i na prowadzenie wyszli Polacy. Pięć minut później wyrównał Stratil, kolejne trzy minuty i Zagłębie wróciło na prowadzenie po strzale Augustyniaka. Kibice jeszcze nie zdążyli złapać czapek rzuconych w górę (ci z Wałbrzycha) lub pod nogi (ci z Teplic), gdy Smetana wyrównał na 2:2. Kolejne dwie minuty i Kwiatkowski strzelił na 2:3 dla Zagłębia. Do dalszych gier awansowała drużyna z Wałbrzycha i w kolejnym pojedynku (z rumuńskim UT Arad) odpadła dopiero pod dogrywce, a szkoda, bo w następnej rundzie czekał już Tottenham Londyn i dopiero byłoby o czym pisać.

Z czeską drużyną przyszło się także zmierzyć ''złotej drużynie Wisły Kraków''. To znaczy nie ''tej'' złotej, tylko tamtej. Znaczy, z 1978 roku. Po zdobyciu tytułu mistrza Polski, Wisła grała w Pucharze Europy i w pierwszej rundzie wyeliminowała FC Brugge, a drugiej trafiła na Zbrojovkę Brno. Mecz w Brnie przyciągnął na stadion piętnaście tysięcy ludzi, a Wisła po bramkach Kmiecika i Maculewicza wywalczyła remis. Jak się okazało, był to remis z gatunku zwycięskich - obowiązywała już wtedy zasada, że bramki na wyjeździe liczą się podwójnie. W Krakowie także padł remis, ale tylko 1:1 (bramki strzelali: Zdzisław Kapka w 53. minucie i Libor Dosek w 78. minucie) i dzięki temu do dalszej fazy awansowali krakowianie.

W październiku 1983 roku na Spartę Praga wpadł Widzew Łódź. Kibice byli przekonani, że awans nie tylko jest w zasięgu, ale w ogóle nie ma o czym mówić, jedziemy Czechów i co z tego, że trzy lata temu Berger zdobył brąz na mistrzostwa Europy? Toż w Widzewie grają Młynarczyk I Smolarek - medaliści mistrzostw świata, gra Wraga, Filipczak i nowa nadzieja polskiej piłki - Dariusz Dziekanowski. W Łodzi wygrał Widzew - zwycięską bramkę strzelił Wójcicki - i do Pragi wszyscy jechali w dobrych humorach, a nadzieja na awans była tak pewna siebie, że postanowiła odwiedzić gospodę ''Pod kielichem'' jeszcze przed meczem. Niestety, Czesi złoili Widzew aż niemiło - w 32. minucie gola na 1:0 strzelił Prochazka, siedem minut później podwyższył Griga, a w drugiej połowie widzewiaków dobił Tomas Skuhravy. Tak, ten Tomas Skuhravy, posiadacz jednej z najstraszniejszych fryzur w historii futbolu. Cytaty z pana Palivca długo rozlegały się w gospodzie ''Pod kielichem'' i autokarze, którym Widzew wracał do domu.

Po szesnastu latach z czeską drużyną przyszło się zmierzyć Hutnikowi Kraków. Tu młodszej części Szanownej Wycieczki należą dwa wyjaśnienia. Po pierwsze - Czechy to już były Czechy, a nie część Czechosłowacji, a po drugie - tak, był kiedyś czas, że Hutnik Kraków grał w najwyższej klasie rozgrywkowej, zdobywał miejsca na podium i grał w pucharach. I to całkiem nieźle grał. W pierwszej rundzie rozjechał drużynę z Azerbejdżanu Chazri Buzowna Baku aż 9:0. Przepraszam, napiszę to sobie jeszcze raz i podelektuję się brzmieniem: polska drużyna pokonała drużynę z Azerbejdżanu 9:0... Ech, czasy... W rewanżu hutnicy urządzili sobie piknik, leciutko remisując 2:2. W kolejnej rundzie przyszło Hutnikowi zagrać z Sigmą Ołomuniec, wicemistrzem Czech i ćwierćfinalistą Pucharu UEFA sprzed roku. Spotkanie w Ołomuńcu było szare i smutne: kibice Sigmy narozrabiali w poprzedniej rundzie i mecz z Hutnikiem musieli rozegrać przy pustych trybunach. W ciszy pustego stadionu szczególnie boleśnie zabrzmiał radosny okrzyk piłkarzy Sigmy, gdy w 78. minucie Baranek pokonał Szypowskiego i Sigma wygrała 1:0.

Faworytem rewanżu była oczywiście Sigma i to ona pierwsza zdobyła bramkę na Suchych Stawach (Kovarz w szóstej minucie). Trener Kasalik uznał, że nic już nie ma do stracenia (no, może poza posadą), zdjął z bliska Wawrowa, wpuścił Stolarza i... i zaczęło się. W 24. minucie Stolarz dośrodkował w pole karne do Yahai , ten obrócił się, huknął i zrobiło się 1:1. Hutnik ''siadł'' na Sigmę, ostrzeliwał bramkę Vaniaka, trybuny szalały. W 39. minucie Adamczyk strzelił tak mocno, że bramkarz Sigmy nawet nie próbował łapać piłki, tylko wybił ją poza boisko. Rzut rożny wykonywał Michał Stolarz. Popatrzył, przymierzył, kopnął... a piłka wpadła do bramki. 2:1 dla Hutnika i do pełni szczęścia oraz awansu trzeba było jeszcze jednego gola. Atakowała Sigma, atakowali gospodarze, Siergiej Szypowski rozgrywał jeden z najlepszych meczów w karierze. W 70. minucie Hutnik wywalczył rzut rożny - najwyżej w polu karnym wyskoczył Dariusz Romuzga i perfekcyjnym strzałem pokonał czeskiego bramkarza. Hutnik Kraków pokonał Sigmę Ołomuniec i w kolejnej rundzie trafił na AS Monaco, ale o pojedynkach polsko-francuskich już kiedyś sobie pisaliśmy. A w nagrodę dla tych, którzy doczytali aż do tego miejsca: gol Michała Stolarza z rzutu rożnego i zapowiedź meczu w wykonaniu... Niech zresztą Szanowna Wycieczka sama zobaczy:

Ostatni pucharowy mecz polsko-czeski mieliśmy okazję oglądać tydzień temu w wykonaniu Lecha Poznań i Sparty Praga. Koń jaki był, każdy widział i chyba nikomu nie chce się do tego wracać. Nie było dobrze. Ale jak już wspomniałem na początku, to dobrze. Bo gdyby było dobrze, to teraz mogłoby być gorzej, a skoro było źle, to teraz może być lepiej. W dodatku Lech gra u siebie. A poza tym Manuel Arboleda i Semir Stilić wcale nie są kontuzjowani. I w razie czego w ataku można wystawić Krzysztofa Kotorowskiego. Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze... jeśli powtórzę to jeszcze parę razy, to naprawdę uwierzę.

Szesnaście spotkań polsko-czeskich, sześć wygranych, trzy remisy, siedem porażek, stosunek bramek: 19:24. Cztery awanse drużyn czeskich, trzy awanse drużyn polskich. Czyli idealny remis mielibyśmy, gdyby dzisiaj Lech wygrał 5:0. Czego życząc sobie, Lechowi i Szanownej Wycieczce, wracam do powtarzania, że będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze...

Andrzej Kałwa

Poligon to rubryka Z czuba.pl w której Andrzej Kałwa pisze o polskiej ligowej rzeczywistości, która jaka jest - każdy widzi, a niektórzy nawet sądzą, że ją rozumieją.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.