5 wniosków, które można wyciągnąć po Gran Derbi

Mecz się odbył. Wiadomo przy kim wieczna chwała (przynajmniej na najbliższe pół roku), a przy kim sromota. Ale marnotrawstwem byłoby ograniczać się do wznoszenia okrzyków ''jeszcze tu wrócimy'', ''he he he'' czy ''5:0''. Z takiego wydarzenia warto też wyciągnąć nauki życiowe, które pozwolą w przyszłości wieść życie cnotliwsze i pełniejsze i bardziej szczęśliwe.

1. Jeśli sam trener mówi, że jego drużyna cały czas jest w budowie, to może jednak wie, co mówi

Szczególnie, jeśli tym trenerem jest Jose Mourinho - na ogół nie skąpiący swoim zawodnikom pochwał. Łatwo było dać się uwieść temu, że Real jako jedyny zespół nie poniósł jeszcze porażki w lidze, a bilans bramek miał lepszy nawet od Barcelony. Łatwo było uwierzyć, widząc kolejne efektowne zwycięstwa, że to już. Faktem jednak było, że nawet sam Mourinho swoich mocy retorycznych używał raczej, żeby uspokajać nastroje niż żeby podkreślać wielkość swoją i swojej drużyny. Podkreślał, że jego zespół dziełem skończonym nie jest i że jeszcze sporo jego piłkarze muszą się na uczyć, zanim będą mogli z pamięci wykonywać polecenia szkoleniowca. W poniedziałek okazało się, że nie kłamał.

2. Łatwiej strzelić (aż) cztery bramki Ajaxowi niż stracić (tylko) cztery z Barceloną

Inna sprawa, że Real paskudnie wykiwał swoich sympatyków. Jeszcze we wtorek demolował na wyjeździe Ajax prezentując futbol morderczo skuteczny, chwilami ocierający się wręcz o perfekcję. Niespełna tydzień później, w poniedziałek... Cóż, piłkarze Realu rzucali sobie nawzajem powłóczyste spojrzenia i intonowali ''w poniedziałek ja nie mogę, bo...'' i tu pokazywali na rozpędzonych rywali i snujących się niemrawo kolegów. Po czym sami niemrawieli w oczach. W zasadzie trudno powiedzieć, co się wydarzyło w ciągu niespełna tygodnia, szczególnie, że na Grand Derbi zdążyli się wyleczyć Ricardo Carvalho i Sami Khedira. Z drugiej strony - można się było spodziewać, że mecze będą się od siebie różnić. W końcu to, że Barcelona nie jest jak Ajax jest tak oczywiste jak to, że hm, ogry nie są jak tort?

3. Lepsze niekiedy jest wrogiem dobrego. Ale zawsze można je zastąpić jeszcze lepszym

Dwa lata temu Barcelona była dobra. Była tak dobra, że zaszokowała świat, zdobyła poszóstną koronę i generalnie została uznana za niedościgniony wzorzec drużyny piłkarskiej, który nie powinien trafić do Sevres tylko dlatego, że byłoby zbrodnią zamykaniem takiego dzieła sztuki pod kloszem. Rok temu jednak Josep Guardiola postanowił dobre jeszcze ulepszyć, a przynajmniej upiększyć grę swojego zespołu i w miejsce chodzącej (czy może lepiej - pędzącej na złamanie karku) efektywności w postaci Samuela Eto'o sprowadził chodzącą (konkretniej - dostojnie stąpającą) efektowność, czyli Zlatana Ibrahimovicia. Eksperyment powiódł się połowicznie - Barcelona nadal zachwycała, niekiedy nawet zachwycała bardziej, ale w półfinale Ligi Mistrzów nie dała rady pancernemu Interowi - prowadzonemu przez Mourinho i napędzanemu przez Eto'o.

Wnioski wyciągnięto. Zlatana pożegnano, a w jego miejsce do Katalonii trafił David Villa - snajper wyborny i wyborowy, w dodatku idealnie pasujący do stylu Barcelony. Jak idealnie - zobaczyliśmy w poniedziałek, kiedy Villa strzelił dwie bramki i miał asystę przy golu Pedro. Jeśli dodać do tego fakt, że w odróżnieniu od Ibrahimovicia (i Eto'o zresztą też) Villa nie jest i nigdy nie był typem rozkapryszonej gwiazdy, ale zawsze imponował profesjonalizmem, można powiedzieć, że Guardioli znowu się udało. Choć trudno w to uwierzyć - znów sprawił, że Barcelona jest jeszcze mocniejsza.

4. Statystyki kłamią

Dużo przed tym meczem mówiło się o piątkach. O tym, że drużyny prowadzone przez Jose Mourinho pięciokrotnie grały na Camp Nou i nie wygrały ani razu. O tym, że Cristiano Ronaldo zagrał przeciwko Barcelonie w pięciu meczach i ani razu nie zdobył gola. O tym, że tyleż samo goli w takiej samej liczbie spotkań przeciwko prowadzonym przez Mourinho drużynom uskładał Leo Messi... Wbrew pozorom nie jest to żadna aluzja do wyniku, tylko konstatacja, że swoich statystyk nie poprawił żaden z bohaterów. Mourinho nie wygrał, Ronaldo nie strzelił, Messi też nie. A jednak nie wydaje mi się, żeby ich nastroje można było w jakikolwiek sposób ze sobą porównać. Messi pewnie nie był zachwycony tym, że gola nie strzelił, ale trzy asysty z pewnością sprawiły, że się rozchmurzył. Pozostali dwaj... Nie pytałbym ich o nastrój. W każdym razie nie przebywając z nimi w tym samym pomieszczeniu.

5. To jeszcze nie koniec

Mimo wszystko, nie czas jeszcze przyznawać mistrzostwa Hiszpanii Barcelonie. To tylko dwa punkty przewagi i 25 meczów do rozegrania. W tym rewanż na Santiago Bernabeu. Real wcale nie musi wygrywać do 5:0, wystarczy mu wymordowane 1:0, żeby wyprzedzić Barcelonę. Oczywiście, w świecie, w którym oba zespoły wygrywają wszystko aż do kolejnych Gran Derbi. Ale przecież nie będą wszystkiego wygrywać i choć bardziej prawdopodobne w tej chwili wydaje się, że to prędzej Real się posypie - niczego nie sposób wykluczyć. Wcale nie trzeba przeciążać wyobraźni, żeby wymyślić scenariusz, w którym Realowi do mistrzostwa wcale nie potrzeba zwycięstwa w Madrycie.

Nie mówiąc już o sezonie kolejnym. W Interze przerobienie drużyny zajęło Mourinho rok. Po roku pracy, kiedy nadszedł czas transferów, Portugalczyk przeprowadził w klubie niewielką rewolucję wymieniając piłkarzy na kilku newralgicznych pozycjach. Pozbył się największej gwiazdy (Ibrahimovicia), sprowadzonego w jej miejsce supersnajpera zmienił w harującego na skrzydle stachanowca... Wszczepił też zespołowi nowy mózg w postaci Wesleya Sneijdera. Nie mówiąc już o tym, że całą drużynę z grupy potulnej, czekającej na cios łaski zmienił w zgrają bezlitosnych twardzieli, walczących tym zapalczywiej, w im większe wpadali opały.

Co oczywiście wcale nie znaczy, że taki ewentualny Nowy Wspaniały Real nie okaże się za słaby na Niezmiennie Wspaniałą Barcelonę. Ale nad tym będziemy się zastanawiać dopiero za rok.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.