Najcenniejszą pamiątką każdego kibica jest osobisty podpis idola. Lub wiele podpisów wielu idoli. Tusz jednak z czasem blaknie, kartka z autografem może zostać zjedzona przez psa lub przez Maćka Iwańskiego, dlatego czasem lepiej autograf(y) przenieść na własne ciało.
Zdarzają się także kibice, którzy nie tyle kibicują jednej drużynie, co wszystkim reprezentującym ich miasto. Zamiast jednak powiedzieć po prostu o tym cioci, koledze ze szkoły czy psychoterapeucie, przenoszą czasem ten fakt na skórę.
Nie ma to jak uhonorować tatuażem wspaniały tatuaż innego wytatuowanego sportowca.
Są pewne rzeczy na niebie i ziemi, które się filozofom nie śniły. A obok nich też kilka takich, których wolelibyśmy nigdy nie widzieć. To jedno z nich. Jeśli chodzi o NBA, wolimy już chyba takie deklaracje:
Największa część każdego zagorzałego kibica to, oprócz przerośniętego serca przepełnionego miłością do sportu, plecy. Dlatego też jest to najlepsze miejsce dla szeroko zaplanowanych pejzaży, na których znajdują się wszystkie detale związane z klubem, jakie tylko można sobie wyobrazić. W tym także prawdopodobnie fasony skarpetek poszczególnych graczy.
Przynajmniej wśród swoich. W tej kategorii znajdują się wszystkie tatuaże, których ciężko nie zauważyć. My się staraliśmy nie zauważyć. Nie wyszło.
O Kirku Bradleyu i jego tatuażu mającym uhonorować zwycięstwo Manchesteru City w Lidze Mistrzów w roku 2011, już pisaliśmy. Jak wszyscy też wiemy, The Citizens nie wygrali Champions League ni w roku 2011, ani nie zrobią tego w roku 2012, bo na ich drodze stanął mur zwany ''fazą grupową''.
Dyscyplina, która jest najbliższa leniwym sercom redaktorów Z Czuba. I nie, nie chodzi tu o jakąś drużynę piłkarską z Doliny Padu.
Łukasz Miszewski